12/18/2018

Co zamiast Kevina, czyli co w Święta oglądają Amerykanie?

Co zamiast Kevina, czyli co w Święta oglądają Amerykanie?
     Boże Narodzenie za pasem, w Polsce znów wszyscy mają nieprzyzwoitą ilość wolnego, a w telewizorach z pewnością poleci, o ile już nie poleciał, swoisty symbol okresu świątecznego: "Kevin sam w domu". Tymczasem w Stanach Zjednoczonych oficjalnie wolnym dniem jest tylko 25. grudnia, a w amerykańkich telewizorach... najprawdopodobniej Kevina nie będzie. Bo o ile jest to produkcja amerykańska i oczywiście Amerykanom doskonale znana, to jednak jankeskie gusta są w tym temacie nieco odmienne od polskich.


     Znów zrobiłam małe badanie wśród Amerykanów i tym razem zapytałam, jaki film jest tradycyjnie oglądany w ich domach w okresie świątecznym. I powiem szczerze, że dość mocno się zdziwiłam! Była to tym samym inspiracja i baza do dzisiejszego posta: na podstawie owego badania przygotowałam dla Was bowiem zestawienie pięciu filmów świątecznych najczęściej wymienianych przez Amerykanów, które to zestawienie być może będzie dla Was inspiracją na świąteczny (mini)maraton filmowy. 

"It's a Wonderful Life" ("To wspaniałe życie")

      Jeśli nie macie oporów przed oglądaniem starych, czarno-białych filmów, to ta propozycja zdecydowanie warta jest sprawdzenia- wśród moich respondentów, produkcja "To wspaniałe życie" była niemalże bezkonkurencyjna! Jest to również film najwyżej oceniony w zestawieniu 50 najlepszych filmów świątecznych portalu Rotten Tomatoes. Film z 1946 roku opowiada historię Georga Bailey'a, który po wpadnięciu w tarapaty finansowe dostaje załamania nerwowego, wskutek którego postanawia targnąć się na własne życie. Z pomocą przychodzi mu anioł stróż, Clarence Odbody, który pokazuje George'owi, na jak wiele osób miał wpływ i jak wyglądałoby życie jego bliskich bez niego. Piękny, wzruszający, choć mało znany w Polsce film- w sam raz na Święta!


"A Christmas Carol" ("Opowieść wigilijna")

     Historia przedstawiona w "Opowieści wigilijnej" Charlesa Dickensa jest chyba wszystkim świetnie znana: skąpiec i samotnik Ebenezer Scrooge pod wpływem wigilijnej wizyty trzech duchów przechodzi imponującą przemianę w szczodrego i serdecznego człowieka. Opowiadanie doczekało się wielu adaptacji filmowych i teatralnych i na potrzebę tego posta wszystkie je wrzuciłam do jednego worka, choć warto nadmienić, że wśród szczególnie upodobanych przez Amerykańskich widzów znajduje się produkcja "A Christmas Carol", znana również jako "Scrooge" z 1951 roku, z bardzo docenionym Alstairem Simem w roli Ebenezera.


"Miracle on 34th Street" ("Cud na 34. ulicy")

     W czasach, kiedy w każdym centrum handlowym można spotkać co najmniej jednego Świętego Mikołaja pozującego do zdjęć z dziećmi w bajkowej scenerii, trudno uwierzyć w autentyczność owych mikołajów. A co jeśli jeden z nich faktycznie jest tym jedynym i prawdziwym Świętym Mikołajem, który pomaga odnaleźć magię w świętach? O tym właśnie opowiada "Cud na 34. ulicy". Kolejna ciepła opowieść, która doczekała się kilku wersji filmowych, przy czym kilka scen z tej chyba najpopularniejszej, z 1994 roku, kręconych było nie gdzie indziej jak w samym Chicago!


"White Christmas" ("Białe Boże Narodzenie")

     Kolejny dość wiekowy film, bo z 1954 roku. Opowiada historię czwórki muzyków rewiowych, którzy starają się ocalić przed upadkiem zapomniany hotel. Romans, musical i komedia w jednym. A do tego okraszony wieloma znanymi piosenkami, jak chociażby "White Christmas" w wykonaniu Binga Crosby'ego, która zadebiutowała w jeszcze starszym filmie świątecznym "Holiday Inn" z 1942 roku.


"A Christmas Story" ("Prezent pod choinkę")

     Klasyczna komedia świąteczna opowiadająca historię chłopca, który marzy o tym, by pod choinkę dostać karabinek marki Red Rider. Film jest tak wysoko ceniony w amerykańskiej kulturze, że w 2012 roku umieszczony został na liście amerykańskiego dziedzictwa filmowego jako produkcja ważna pod względem kulturalnym, historycznym i estetycznym. A i tak część Amerykanów pamięta go pewnie głównie dlatego, że dobitnie przedstawił, dlaczego nie należy lizać zmrożonych rurek.



     Przyznam szczerze, że zaskoczyło mnie aż tak duże uwielbienie Amerykanów do aż tak starych, klasycznych filmów. Poza tymi wymienionymi powyżej, chętnie wspominane były chociażby "The Bells of Saint Mary's" z 1945 czy "Heidi" z 1937 roku. Nie tylko żadnego z nich nie oglądałam, ale nawet do tej pory o nich nie słyszałam! Co również zaskakujące, niezbyt popularne były natomiast świąteczne komedie, tak chętnie oglądane w Polsce, jak choćby nieśmiertelny "Kevin sam w domu", "Bad Santa" czy "W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju" opowiadający o rodzinie Griswoldów. Co również ciekawe, jednym z najpopularniejszych filmów nieświątecznych oglądanych w Święta przez Amerykanów jest... "Szklana Pułapka"!

     I mówcie sobie co chcecie, ale dla mnie "Grinch: Świąt nie będzie" z 2000 roku i tak jest najlepszym filmem świątecznym 😊 A Wy, co będziecie oglądać w te Święta?


Jeśli interesuje Cię tematyka filmowa, to koniecznie zajrzyj do posta o filmach świątecznych kręconych w Chicago TUTAJ.


* Dzisiejszy post powstał we współpracy z portalem Polki na Obczyźnie.

11/18/2018

Świętodziękczynne przystawki

Świętodziękczynne przystawki
    Niejednokrotnie już wspominałam, że obecnie Święto Dziękczynienia jest moim zdecydowanie ulubionym dniem w amerykańskim kalendarzu. Zajęło mi trochę czasu, zanim polubiłam ten dzień, bo zywczajnie musiałam go najpierw lepiej poznać. Wiecie, to jest trochę tak, że dla wielu osób niezwiązanych z USA pierwszym, a może i jedynym, konkretnym skojarzeniem ze Świętem Dziękczynienia jest ogromny, pięknie wypieczony indyk. I o ile jest to skojarzenie jak najbardziej poprawne, to jednak w ogóle nie oddające idei i charakteru tego dnia! Pisałam już o historii i tradyjach związanych ze Świętem Dziękczynienia, pisałam też o tym, dlaczego jest to moje ulubione święto obchodzone w Stanach Zjednczonych. Dziś natomiast na tapet biorę świętodziękczynną kuchnię- o indyku jednak nie będzie ani słowa, bo o ile faktycznie jest to danie główne chyba na każdym stole, o tyle nie samym indykiem człowiek żyje.
 

      Z tą właśnie myślą postanowiłam kilka dni temu przeprowadzić małe badanie. Na jednej z zamkniętych, chicagowskich fejsbukowych grup poprosiłam o wymienienie 3-5 tradycyjnych świętodziękczynnych przystawek, które zawsze goszczą na stołach grupowiczów. Otrzymałam ponad 100 odpowiedzi, co wydaje mi się być dość reprezentatywną liczbą. I głównie na podstawie tych odpowiedzi wyselekcjonowałam dla Was 6 poniższych, najczęściej wymienianych przystawek. Już teraz zdradzę, że są to bardzo proste dania, które bardzo łatwo można odtworzyć w polskich warunkach.  Być może więc niektóre z nich staną się dla Was inspiracją i pojawią się także na polskich, niekoniecznie świątecznych stołach? Enjoy!

Ziemniaki

       Ziemniaki pojawiały się w niemal każdej odpowiedzi pod moim pytaniem. Na pozór może się to wydawać bardzo banalna przystawka, wręcz niegodna tak ważnego dnia, ale jak się okazuje, Amerykanie wykazują się dość dużą kreatywnością jeśli chodzi o ten prosty produkt.
      Przede wszystkim warto wspomnieć, że na amerykańskich stołach bardzo często pojawiają się dwa rodzaje ziemniaków: zwykłe białe oraz słodkie. Jeśli chodzi o ziemniaki białe, to najczęściej podawane są w formie tłuczonej czy nawet puree, a do tego w akompaniamencie ciemnego sosu powstałego na bazie soków z pieczonego mięsa (gravy). Niektórzy kuszą się nawet o "heart attack mashed potatoes", czyli ziemniaczane puree z dodatkiem śmietany, masła, białego sera i cebuli.
      Jeszcze więcej fantazji, przynajmniej w mojej ocenie, mają Amerykanie przy przyrządzaniu słodkich ziemniaków. Nie dość bowiem, że same ziemniaki są już słodkie, to zwykle podawane są pieczone, z masłem i brązowym cukrem. Jadłam i polecam, mimo że bomba cukrowa. Na co natomiast się jeszcze nigdy nie zdecydowałam, to pieczone słodkie ziemniaki podawane ze... słodkimi piankami marshmallows (to te pianki, które piecze się nad ogniskiem). Bardziej rozwinięta wersja tego połączenia smaków to pianki otaczane w gniecionych, słodkich ziemniakach, następnie w płatkach kukurydzianych i zapiekane w piecu.


Farsz
      
      Drugą chyba najczęściej wymienianą przystawką był, mogłoby się wydawać równie prozaiczny, farsz. W tym wypadku chodzi o farsz, którym nadziewa się indyka i który można podawać zarówno w tej "odindyczej" wersji, jak również przygotowywany jako osobne danie. Tradycyjny farsz robiony jest na bazie pieczywa, warzyw i ziół, jednak wariacji jest mnóswto: może być więc na przykład farsz z dodatkiem mięsa czy kiełbasy albo ziemniaków, a jakże. Co istotne, bardzo popularnym ziołem dodawanym nie tylko do świętodziękczynnego farszu, ale także innych potraw przygotowywanych na ten dzień, jest szałwia. Może i proste danie, ale Amerykanie się zajadają.


Zapiekanka

      Zapiekanka brzmi nieco bardziej skomplikowanie niż poprzednie przystawki, ale jeśli ma się świadomość, że Amerykanie rzadko kiedy powstrzymują się od używania półproduktów, to okazuje się, że jest to kolejne bardzo proste danie, niewymagające żadnych nadzwyczajnych zdolności kulinarnych. Wśród tradycyjnych, świętodziękczynnych zapiekanek wymieniane są zapiekanki brokułowo-serowe, kukurydziane, czy ziemniaczne (jeśli ze słodkich ziemniaków, to jak najbardziej z pierzynką ze słodkich pianek), jednak zdecydowany prym wiedzie tutaj zapiekanka z zielonej fasolki. W najprostszej wersji jest to po prostu fasolka z dodatkiem suszonej cebuli, przypraw i zupy grzybowej z puszki (wspominałam o półproduktach?) zapiekana w piecu. Proste i smaczne, czego chcieć więcej?


Żurawina

     Wydaje mi się, że żurawina jest niemal tak często kojarzona ze Świętem Dziękczynienia, co indyk. Osobiście uwielbiam żurawinę i cieszę się, że w Ameryce sezon na nią trwa przez całą jesień i zimę, dzięki czemu jest bardzo łatwo dostępna, tania i całkiem dobrej jakości. Aż żal byłoby nie skorzystać i nie zrobić z niej czegoś dobrego na świętodziękczynny stół. Zdecydowanie najpopularniejszym daniem z żurawiny są wszelkiego rodzaju sosy i konfitury do mięsa, często z dodatkiem jabłek lub pomarańczy. Najprostsza wersja- wystarczy udusić w rondelku żurawinę z dodatkiem (brązowego) cukru. Amerykanie lubią też używać żurawiny do robienia kompotów, galaretek i sałatek. Samo zdrowie!


Warzywa

       Na jakiejś z amerykańskich stron kulinarnych przeczytałam kiedyś, że owszem, warzywa mogą śmiało być podawane w ramach przystawki na świętodziękczynnym stole, ale nie ma co z nimi przesadzać, bo przecież można je zjeść każdego innego dnia w roku. Dość śmiała teza patrząc na większość poprzednich przystawek, które raczej też nie należą do specjalnie wyszukanych.
       Bez względu na wskazówki i porady kulinarnych ekspertów, wydaje się, że jednymi z najlpopularniejszych dań warzywnych na amerykańskich stołach są puree z kalafiora, pieczone lub grillowane kolby kukurydzy, zielona fasolka z kruszonym bekonem czy glazurowana marchewka w ziołach, jednak zdecydowany prym, ku mojemu całkowitemu niezrozumieniu, wiedzie... brukselka. Podawana w różnych wariacjach: z bekonem, serem, orzechami, czosnkiem, czy czymkolwiek jeszcze wyobraźnia podpowie.


 Makarony

       Nie wiem jak u Was, ale dla mnie makarony nie jawią się jako danie jakoś specjalnie wpisane w amerykańską kulturę. Jak się jednak okazuje, są dość chętnie podawane w formie przystawek. Szczególnie przyjaznym okiem Amerykanie spoglądają na lazanię i słynny mac n cheese, czyli makaron z roztopionym żółtym serem, który z jakiegoś powodu jest przysmakiem amerykańskich dzieci i w niemal każdej restauracji widnieje w dziecięcym menu. Przy okazji Święta Dziękczynienia zaleca się jednak, by ten prozaiczny mac n cheese został podany w nieco bardziej odświętnej formie, a więc z większą ilością dodatków lub zapieczony w piecu.


      Jak widzicie, amerykańskie przystawki, nawet te odświętne, nie należą do specjalnie skomplikowanych czy wymagających specjalnego przygotowania dań. Jednak wraz z zupami i ciastami pięknie dopełniają świętodziękczynny stół i sprawiają, że, jak to przy świętach, nikt nie odchodzi od stołu głodny. To jak, ktoś w ten weekend poszaleje trochę w kuchni z amerykańskimi smakami?

10/03/2018

Loteria wizowa 2020. Dziesięć najpopularniejszch pytań.

Loteria wizowa 2020. Dziesięć najpopularniejszch pytań.
     Początek jesieni to dla wielu osób na całym świecie kolejna szansa do spełnienia ich marzeń- wylosowania zielonej karty i ruszenia na podbój Stanów Zjednoczonych oraz realizacji swojego American Dream. Ruszyła właśnie kolejna edycja corocznej amerykańskiej loterii wizowej. Dziś więc czas na odświeżenie informacji o tym cudeńku. Zebrałam dla Was odpowiedzi na dziesięć chyba najpopularniejszych pytań w tym temacie. Będzie, mam nadzieję, zwięźle i rzeczowo. Zapraszam do lektury, a osoby bardziej zainteresowane loterią i emigracją na samym końcu znajdą zestaw linków, które zdecydowanie polecam odwiedzić.


1. Czym jest zielona karta?

Zielona karta to potoczna nazwa dla dokumentu jakim jest Karta Stałego Pobytu (Permanent Residence Card). Daje ona przede wszystkim prawo do legalnego mieszkania i pracowania w USA, a poprzez to także m.in. do korzystania z państwowych programów emerytalnych i socjalnych czy, w niektórych stanach, wyrobienia prawa jazdy (w niektórych stanach, choć jest ich coraz mniej, prawo jazdy można wyrobić nawet będąc nielegalnie). Aby utrzymać zieloną kartę, należy mieszkać w USA. Jest to dość istotne, ponieważ niektórzy żyją w przekonaniu, że ów dokument pozwoli im na swobodne odwiedzanie znajomych czy podróżowanie po USA, podczas gdy mieszkać będą w innym miejscu. Jest to błędne przekonanie- jeśli przebywa się poza USA dłużej niż rok, to zazwyczaj zielona karta zostaje odebrana (istnieją wyjątki jak np. biały paszport, ale to inny temat). Zielona karta jest również etapem do uzyskania amerykańskiego obywatelstwa.

2. Co to jest loteria wizowa?

Loteria wizowa (Diversity Visa (DV) program) to jedna z możliwości uzyskania zielonej karty. Co roku, Stany Zjednoczone "rozdają" w wyniku loterii około 50 tysięcy zielonych kart dla uczestników z kwalifikujących się państw, czyli takich, które mają niski współczynnik emigracji do USA. Przez długi czas Polska była wyłączona z loterii, jednak od kilku lat obywatele polscy znów są do niej włączeni.

3. Kiedy przyjmowane są zgłoszenia?

W tym roku zgłoszenia do loterii wizowej przyjmowane są od 3 października do 6 listopada.

4. Jakie wymagania trzeba spełniać?

Zgodnie z oficjalną instrukcją Departamentu Stanu, osoba chcąca wziąć udział w loterii musi spełniać jedynie dwa podstawowe warunki:
  • Pochodzić z państwa kwalifikującego się do loterii (jak wspomniałam wcześniej, Polska od kilku lat kwalifikuje sie do udziału)- w przypadku loterii nie zawsze "pochodzenie" jest równoznaczne z obywatelstwem;
  • Posiadać co najmniej pełne wykształcenie średnie lub jego odpowiednik LUB dwuletnie doświadczenie w zawodzie, do wykonywania którego potrzebne są co najmniej dwa lata szkolenia zawodowego.
Warto jednak wspomnieć, że w dalszym procesie, tzn. gdy zostanie się wylosowanym i wyrazi chęć udziału w dalszej procedurze imigracyjnej, urząd imigracyjny będzie przyglądał się także innym aspektom, na przykład historii kryminalnej danej osoby.
 

5. Czy aplikacja jest płatna?

Samo wypełnienie aplikacji i udział w loterii jest bezpłatny. Warto jednak pamiętać, sam udział w loterii to dopiero początek całej procedury. Gdy szczęście dopisze i zostanie się wylosowanym, trzeba liczyć się z całym szeregiem kolejnych czynności i procedur wizowych, które już wymagają opłat.


6. Gdzie można aplikować?

W loterii wizowej można wziąć udział jedynie wypełniając internetowy formularz na oficjalnej stronie Departamentu Stanu USA TUTAJ. Formularz składa się z kilkunastu podstawowych pytań oraz wymaga dodania aktualnego zdjęcia w wizowym formacie. Zgodnie z instrukcją, zgłoszenie można wysłać tylko raz, a jeśli będzie się próbowało "zwiększyć swoje szanse" wysyłając kilka zgłoszeń, to wszystkie one zostaną zdyskwalifikowane. Również zgłoszenia niekompletne nie będą brały udziału w losowaniu. Warto też wspomnieć, że na wypełnienie formularza ma się 60 minut i nie można go wypełniać "na raty". Przed rozpoczęciem wypełniania warto więc dokładnie zapoznać się z intrukcją i pytaniami, na które trzeba będzie podać odpowiedź.

7. Czy potrzebny jest prawnik?

Udział w loterii nie wymaga pomocy prawnika. Mało tego, sam urząd odradza nawet korzystanie z wszelkiej maści "konsultantów" i "agentów" wizowych.

8. Co po złożeniu aplikacji?

Bardzo ważne jest, aby zachować numer zgłoszenia, który zostanie wyświetlony po wypełnieniu aplikacji. To przy użyciu tego numeru będzie można sprawdzić, czy zostało się wylosowanym. Wyniki tegorocznej loterii będzie można sprawdzać na stronie Departamentu Stanu od 7 maja 2019 roku do 30 września 2020 roku. Samodzielne sprawdzenie wyników losowania jest jedynym sposobem, by się o nich dowiedzieć- Departament Stanu nie rozsyła listów i e-maili, nie dzwoni, ani nie kontaktuje się z uczestnikami w żaden inny sposób, by poinformować o (nie)wylosowaniu.

9. Co jeśli zostanę wylosowany/wylosowana?

Osoba, która zostanie wylosowana w loterii i chce otrzymać zieloną kartę, musi poddać się dalszej procedurze wizowej. Warto wspomnieć, że jeśli ktoś został wylosowany w loterii, oznacza to dopiero początek procedury imigracyjnej i nie gwarantuje uzyskania zielonej karty. W dalszym postępowaniu wizowym trzeba również ponieść odpowiednie opłaty- szczegółowe informacje o przewidywanych kosztach i opłatach będą zawarte w instrukcji, którą otrzyma się po wylosowaniu karty. Warto pamiętać, że rząd USA nie pokrywa żadnych kosztów uczestnika loterii- ani kosztów procedury wizowej, ani przelotu do Stanów; nie pomaga również w szukaniu pracy czy zakwaterowania na miejscu.
Procedura wizowa w tegorocznej loterii musi zostać zakończona przed 30 września 2020 roku- inaczej zielona karta przepada. Warto więc jak najszybciej sprawdzić wyniki loterii i poddać się dalszym procedurom.

10. Czy warto aplikować?

To jest prawdopodobnie jedyne pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Znam osoby, które bardzo szybko odnalazły się w USA i są tutaj przeszczęśliwe, jak i takie, które w pogoni za swoim American Dream rzuciły wszystko w Polsce, a teraz... żałują.
Z mojej perspektywy sytuacja wygląda tak, że jeśli ktoś ma dobre życie w Polsce, to sugeruję dwa razy zastanowić się nad wyjazdem do Stanów "w ciemno". Oczywiście, posiadanie zielonej karty daje już wiele- przede wszystkim możliwość legalnej pracy, ale mimo wszystko odnalezienie się w obcym kraju i w zupełnie innych realiach dla wielu osób może być traumatycznym przeżyciem. Tak czy inaczej, udziału w loterii na pewno nie odradzam! Jeśli są tu osoby, które brały udział w loterii, a jeszcze lepiej- zieloną kartę wylosowały i zdecydowały się zamieszkać w USA- podzielcie się proszę swoimi doświadczeniami, choćby anonimowo!



Przydatne linki:
  • Instrukcja do loterii wizowej, na którą powoływałam się w tym poście i w której można znaleźć mnóstwo bardziej szczegółowych informacji (w języku polskim): TUTAJ
  • Jedyna oficjalna strona, przez którą można aplikować do loterii: TUTAJ
  • Mój starszy post o loterii wizowej, w którym swoimi doświadczeniami dzielą się Czytelnicy bloga: TUTAJ
  • Więcej postów o tematyce emigracyjnej, w tym o procedurach i realiach życia w USA: TUTAJ 
 
*****

* Nie jestem amerykańskim prawnikiem i powyższy post nie powinien być traktowany jako porada prawna. Jest to jedynie zbiór ogólnodostępnych informacji.

** Powyższy post jest uzupełnieniem i uaktualnieniem postu z 2016 roku.

7/02/2018

Czy kobiety w Ameryce są bezpieczne?

Czy kobiety w Ameryce są bezpieczne?
     Stany Zjednoczone. Gospodarcza potęga świata, symbol kapitalizmu, kraj głośno mówiący o potrzebie walki o równość i prawa wszystkich mniejszości, jak również kobiet. A jednak coś poszło nie tak, skoro według ostatniego badania przeprowadzonego przez Thomson Reuters Foundation, Stany Zjednoczone znalazły się na 10. miejscu zestawienia krajów najbardziej niebezpiecznych dla kobiet. Jako jedyny kraj "zachodni" w pierwszej dziesiątce i w towarzystwie takich państw jak Indie, Arabia Saudyjska, Syria, Afganistan czy Somalia. 


     Jak to możliwe? W badaniu wzięte zostały pod uwagę takie aspekty jak: dostęp kobiet do służby zdrowia (w tym świadomość i zapobieganie HIV/AIDS), handel żywym towarem, dyskryminacja, tradycje kulturowe (np. wymuszone małżeństwa, kamieniowanie, czy oblewanie kwasem w ramach ukarania) czy nadużycia seksualne. O ile z negatywnymi dla kobiet tradycjami kulturowymi  czy dostępem do służby zdrowia Ameryka względnie nie ma problemu i w tych dziedzinach znajduje się poza pierwszą dziesiątką zestawienia, o tyle kwestia przemocy seksualnej, molestowania, gwałtów, czy przemocy psychicznej względem kobiet jest jak widać w Ameryce niestety problemem dość dużym. Dużym do tego stopnia, że pod względem przemocy seksualnej wobec kobiet Stany Zjednoczone znalazły się na niechlubnym 3. miejscu, a pod względem przemocy nieseksualnej (czyli np. przemocy psychicznej czy przemocy domowej), na 6. miejscu zestawienia Thomson Reuters Foundation.

  
     Duży udział w nagłośnieniu przemocy wobet kobiet w Stanach Zjednoczonych miała zapoczątkowana w zeszłym roku akcja #metoo. Akcja ta rozpoczęła się od obnażenia wieloletnich działań i nadużyć seksualnych Harvey'a Wiensteina, bardzo szybko rozprzestrzeniając się na całe Hollywood, a wkrótce potem zarówno na Amerykę, jak i inne państwa. Okazało się, że problem molestowania seksualnego kobiet przez wiele lat był uciszany i zamiatany pod dywan, a kiedy w końcu zaczęło się o nim mówić, jego rozmiar przeraził świat zachodni. Kobiety zaczęły głośno opowiadać o swoich traumatycznych przeżyciach i historiach, a na szerokim forum rozpoczęła się dziwna, choć chyba jednak potrzebna, dyskusja nad tym, gdzie kończy się zalotne pochwalenie wyglądu, a gdzie zaczyna molestowanie. Długa droga jednak przed nami, skoro świat, w szczególności media i szeroko rozumiana pop-kultura,  wciąż pozwalają na seksistowskie komentarze, a catcalling uznawany jest za uliczną formę komplementu.

     Ale nie tylko z molestowaniem ma problem Ameryka, nie bez powodu znalazła się w końcu na trzecim miejscu w kategorii przemocy seksualnej. Są bowiem jeszcze zgwałcenia. Kiedy ostatnio trafiłam na zeszłoroczne statystki HuffingtonPost, aż krew zmroziła mi się w żyłach. Średnio 321,5 tysiąca osób jest każdego roku gwałconych w Stanach Zjednoczonych, z czego aż 90% stanowią kobiety. 7 na 10 gwałtów dokonywanych jest przez osobę znaną ofierze. 13% ofiar gwałtów dokonuje próby samobójczej. I, uwaga teraz, 99% gwałcicieli unika odpowiedzialności karnej. Bo jest niska wykrywalność. Bo więzienia są przepełnione. Bo nie było wystarczająco dowodów. Bo ofiara bała się zgłosić przestępstwo. Bo to przecież mąż, więc może. Bo na randce to nie gwałt. Bo miała za krótką spódniczkę... Jak kobiety mogą czuć się bezpiecznie, skoro gwałty praktycznie uchodzą sprawcom bezkarnie, i to nie tylko w rozumieniu prawnym, ale często także społecznym?

***
      Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, na ile powyższe badanie przeprowadzone przez Thomson Reuters Foundation jest wiarygodne. Oczywiście nie przeczę, że problem szeroko rozumianej przemocy wobec kobiet w Ameryce istnieje i zdecydowanie powinny zostać podjęte kroki, by go zmniejszyć. Ale nie chce mi się wierzyć, że kobiety w Ameryce znajdują się w gorszej sytuacji niż mieszkanki np. niektórych krajów Ameryki Południowej, Bliskiego Wschodu, czy chociażby Korei Północnej, które to państwa znalazły się poza pierwszą dziesiątką. A może boję się myśleć, że sytuacja w Stanach Zjednoczonych jest aż tak zła. Nie zmienia to jednak faktu, że tak potężny kraj jak Stany Zjednoczone ma wciąż tak poważny problem z ochroną praw kobiet. Że wciąż tak wiele kobiet jest odzieranych z poczucia godności i traci poczucie bezpieczeństwa przez nieudolność państwa czy społeczne ciche przyzwolenie. Jeśli nie potrafisz bronić kobiet, to dokąd zmierzasz, Ameryko?

 ***
     Całe zestawienie i więcej informacji o badaniu znajdziesz na stronie Thomson Reuters Foundation klikając  TUTAJ.

5/19/2018

Co z tą bronią?

Co z tą bronią?
     Kiedy zaczynam pisać ten post, Ameryka znów jest w żałobie. W miejscowości Santa Fe w Teksasie doszło do kolejnej w tym roku strzelaniny w szkole w USA. Sprawcą był prawdopodobnie jeden z uczniów, który w piątkowy poranek postanowił dokonać zbrodni. Na chwilę obecną nie znamy jeszcze zbyt wielu szczegółów- wiadomo jedynie, że strzelanina przyniosła co najmniej osiem ofiar śmiertelnych. Raptem kilka miesięcy temu, w lutym, podobna tragedia rozegrała się w miejscowości Parkland na Florydzie. Wówczas sprawca, również młody człowiek, zabił siedemnastu licealistów. Była to jedna z najtragiczniejszych szkolnych strzelanin w historii USA. W zeszłym roku, w październiku, strzelec otworzył ogień do tłumu zgromadzonego na festiwalu muzycznym w Las Vegas. Prawie sześćdziesiąt osób zginęło, 851 zostało rannych, z czego 422 bezpośrednio wskutek strzałów, umieszczając tym samym masakrę w Las Vegas w czołówce najkrwawszych masowych strzelanin w historii USA.


     Przykładów strzelanin w Stanach Zjednoczonych można by mnożyć i mnożyć. O niektórych z nich jest głosniej, o niektórych mówi sie również poza USA. Do tych wszystkich masowych strzelanin dochodzą też "zwykłe" strzelaniny: pojedyncze strzały oddawane na ulicach miast, porachunki gangsterskie, przemoc domowa, czy dzieci ginące przypadkowo wskutek zabawy niezabezpieczoną bronią rodziców. W związku z tymi niezliczonymi tragediami w Ameryce trwa niesłabnąca debata na temat prawa do posiadania broni i restrykcji z nim związanych. Co ciekawe, obie strony barykady jako swój czołowy argument przywołują poczucie bezpieczeństwa: zwolenncy prawa do posiadania broni chcą czuć się bezpiecznie, mogąc obronić się przed napastnikiem przy użyciu broni palnej, natomiast przeciwnicy chcą czuć się bezpiecznie nie martwiąc się o to, że zostaną postrzeleni przez przypadkowego przechodnia.

Uczniowie protestujący przeciwko posiadaniu broni (CNS/Reuters/Kevin Lamarque)
     Co ciekawe, często słyszę dyskusje na temat prawa do posiadania broni także w Polsce. Niestety, często zdarza się tak, że najzażarciej dyskutują osoby, które zarówno o realiach amerykańskiej codzienności, jak i o amerykańskich regulacjach prawnych, nie mają bladego pojęcia. Dziś więc postanowiłam przybliżyć kilka faktów na temat broni palnej w Ameryce. Postaram się nie wdawać natomiast zbytnio w dyskusję ideologiczną, bo w tej kwestii szanuję zdanie każdego i nie zamierzam nikogo przekonywać do stanięcia po jednej czy drugiej stronie barykady.
1. Konstytucja.

     Prawo do posiadania broni było tak ważne dla Amerykanów, że postanowili nadać mu rangę konstytucyjną i jest ono uregulowane w Drugiej Poprawce do Konstytucji USA uchwalonej w grudniu 1791 roku. Przypomnijmy, że były to zupełnie inne czasy niż te, w których żyjemy teraz. Ludność Ameryki dopiero zaczynała jednoczyć się w państwo, a ogromna część populacji żyła na ogromnych farmach, które przecież musiała chronić- przed bandytami, dziką zwierzyną, i pewnie jeszcze wieloma innymi elementami. 

    Dla porównania- był to ten sam rok, w którym w Polsce została uchwalona Konstytucja 3 maja. Tyle tylko, że polska konstytucja przetrwala raptem kilkanaście miesięcy, a amerykańska, uchwalona w 1787, funkcjonuje do dziś i, w ogólnym rozrachunku, ma się całkiem nieźle.

    Oczywiście dziś czasy są już inne. Ameryka posiada służby bezpieczeństwa i instrumenty prawne i przeciętny obywatel nie musi już wyciągać strzelby czy rewolweru, by rozwiązać konflikt z sąsiadem. Mimo że diametralnie zmieniła się amerykańska rzeczywistość, prawo do posiadania broni wciąż widnieje w konstytucji. Dlaczego? Moim zdaniem przyczyny są co najmniej trzy. Po pierwsze, jest to kwestia tradycji i przyzwyczajenia. Amerykanie zwyczajnie wychowali sie w "kulturze posiadania broni" i jest to dla nich na tyle codzienne zjawisko, że nie widzą powodu, by cokolwiek zmieniać. Pamiętam w jakim szoku bylam kiedyś, gdy na jednej z amerykańskich grup na Facebooku przeczytałam post jednej z grupowiczek mniej więcej o treści: "Hej dziewczyny, tak się zastanawiam, czy jak wchodzicie do pracy [biurowej], to bierzecie ze sobą broń, czy zostawiacie ją w aucie?". Rozumiecie, pytanie nie brzmiało czy w ogóle posiadacie broń, tylko szło od razu o kilka kroków dalej. Pod postem pojawiło się kilkadziesiąt odpowiedzi, w których inne grupowiczki całkiem normalnie odpowiadały o tym, gdzie trzymają broń, czy zabierają ją do pracy, itd. To dało mi wiele do myślenia na temat różnic między polską a amerykanską rzeczywistoscią w tym zakresie.

     Drugi powód jest równie prozaiczny- konstytucja, jako najważniejszy akt prawny w państwie, jest niesamowicie trudna do zmiany. Amerykańska konstytucja, licząca sobie ponad 230 lat, doczekała się raptem 27 poprawek, z których ostatnia uchwalona została prawie 30 lat temu. Nie wdając się w szczegóły, aby w życie weszła jakakolwiek poprawka do konstytucji, musi zostać ona najpierw zaproponowana przez amerykański Kongres, następnie przegłosowana przez 2/3 Izby Reprezentantow (odpowiednik sejmu) i Senatu, a w końcu zaakceptowana przez 3/4 stanów. Good luck.
 
      I w końcu trzeci  powód, chyba jeszcze mniej zaskakujący, choć silnie powiązany z poprzednim- w Stanach Zjednoczonych działa bardzo silne lobby wspierające prawo do posiadania broni. Są to przede wszystkim producenci broni palnej i najrozmaitsze związki strzeleckie, które przy każdych wyborach wykładają na stół bardzo dużo pieniędzy, by nie utracić swojej pozycji.

źródło: www.opensecrets.org

2. Regulacje na poziomie stanowym.

     O ile samo prawo do posiadania broni ustanowione jest w Konstytucji, a więc na poziomie federalnym, o tyle regulacje dotyczące na przykład pozwoleń, sprzedaży broni czy zasad noszenia jej w miejscach publicznych, należą już do legislatorów stanowych. Oznacza to dokładnie tyle, że realia posiadania broni wyglądają nieco inaczej w każdym stanie. I tak oto w niektórych stanach uznawanych za najbardziej liberalne, np. na Alasce, nie potrzeba posiadać zezwolenia ani na broń krótką, ani długą, broni nie trzeba rejestrować, a po ulicach można chodzić z widoczną bronią. W innych stanach, uznawanych z kolei za najbardziej restrykcyjne, na przykład w Nowym Jorku, wymagane jest pozwolenie na broń krótką, którą także trzeba zarejestrować (nie dotyczy to broni długiej), broń krótka nie może być noszona w widoczny sposób, a ponadto magazynek może być maksymalnie 10-nabojowy. Jeśli jesteście ciekawi, jak sytuacja wygląda w jakimś konkretnym stanie, to polecam zajrzeć na stronę Guns to Carry, gdzie znajduje się bardzo czytelne zestawienie regulacji prawnych ze wszystkich stanów.

3.  Statystyki.
  • Najwięcej ofiar broni palnej to... samobójcy. Jeśli wierzyć statystykom, aż 63% wszystkich ofiar śmiertelnych użycia broni palnej stanowią samobójcy. Kolejne 32% to ofiary zabójstw.
  • Średnio 96 Amerykanów ginie od postrzału każdego dnia. Pamiętajcie, że ok 60% to samobójstwa.
  • W ciągu miesiąca średnio 50 kobiet zostaje zastrzelonych przez swoich bliskich partnerów, a obecność broni w sytuacji przemocy domowej zwiększa ryzyko śmierci kobiety aż pięciokrotnie.
  • Istnieje pewna zależność pomiędzy restrykcyjnym podejściem do posiadania broni palnej, a liczbą ofiar zabitych wskutek użycia broni palnej, co doskonale widać na poniższym schemacie. Na pierwszej mapce im ciemniejszy odcień czerwonego, tym więcej osób ginie od broni palnej. Na drugiej mapce im jaśniej, tym liberalniejsze zasady posiadania broni palnej. Spójrzcie na przykład na Alaskę, Luizjanę czy Montanę- wszystkie trzy stany mają wysoki procent ofiar broni palnej i stosunkowo łagodne przepisy prawne.
  •      Największy stosunek osób zabitych w wyniku postrzału do populacji miasta jest w St. Louis, w stanie Missouri- wynosi 64,9 ofiar na 100.000 mieszkańców. W 2017 roku zostało tam zabitych z broni palnej 205 osób. Według tych samych wytycznych, Chicago plasuje się na 10. miejscu w stanach z 24 ofiarami na 100.000 mieszkańców. W 2017, zginęło tu od postrzału 650 osób.
     Oczywiście, statystyk dotyczących posiadania i użycia broni, strzelanin i ofiar, można znaleźć w Internecie setki. Nie będę ich powielać, chciałam tylko zaznaczyć, że broń w Ameryce to nie tylko masowe strzelaniny i porachunki gangów, ale także sytuacje równie tragiczne, choć dużo bardziej przyziemne i często zapomniane- samobójstwa i przemoc domowa.

***
       W momencie kiedy kończę pisać ten post, wiadomo już nieco więcej o strzelaninie w Santa Fe. Wiadomo, że ofiar śmiertelnych jest co najmniej 10, a sprawcą był siedemnastoletni Dimitrios Pagourtzis, uczeń zdobywający dobre wyniki w nauce, członek kościelnego klubu tanecznego i gracz w szkolnej drużynie futbolowej. Strzelając, oszczędzał osoby, które "lubił".

       Temat prawa do posiadania broni to temat niesamowicie obszerny, trudny i skomplikowany. Nie ma jednoznacznych odpowiedzi na wiele pytań, a do tego często regulacje prawne nie nadążają za rzeczywistością oraz nie gwarantują bezpieczeństwa. Czy Dimitrios posiadał pozwolenie na broń? Na pewno nie, nie ma przecież nawet osiemnastu lat. Skąd więc miał broń? Czy była to niezabezpieczona broń jego rodziców, czy też może nabył ją na czarnym rynku albo pożyczył od starszego kolegi? Czy tej tragedii dałoby się zapobiec przez restrykcyjniejsze zasady posiadania broni palnej? A może raczej trzeba byłoby spojrzeć głębiej, w duszę i rozum Amerykanów? Zbadać ich narodowe problemy psychologiczne? Im dłużej mieszkam w Ameryce, tym bardziej przychylam się do tej drugiej opcji.

      Kiedy jeszcze mieszkałam w Polsce, byłam zdecydowaną przeciwniczką broni. Uważałam, że posiadanie jej przez zwykłych obywateli powinno być zabronione, a już tym bardziej nie powinno się jej trzymać w domu. Potem przeprowadziłam się do USA. Dziś, po kilku latach mieszkania w Chicago, w którym każdego roku dochodzi do kilkuset (!) strzelanin, w tym dokonywanych na przypadkowych osobach, poważnie zastanawiam się nad zrobieniem licencji i kupieniem małego rewolweru. Dalej nie jestem zwolenniczką ani tym bardziej miłośniczką broni palnej, ale niestety realia są takie, że w moim odczuciu nie ma szans na rozbrojenie Amerykanów. I chyba jednak w takich okolicznościach przychylę się do tych, dla których posiadanie broni przynajmniej częściowo zapewnia poczucie bezpieczeństwa. Samonakręcająca się turbina szaleństwa, niestety.


4/01/2018

Marcowe migawki

Marcowe migawki
     Marzec był u mnie dość intensywny, ale i całkiem inspirujący. Była przeprowadzka, poznawanie Evanston, pokazywanie Chicago i ciekawe znaleziska. A jako że migawki ostatni raz wrzuciłam na jesieni, to pomyślałam sobie, że chyba czas najwyższy znów pokazać Wam kilka obrazków z mojego życia. Nie przedłużając zatem- zapraszam!


     Miesiąc rozpoczął się od razu bardzo intensywnie, bo od przeprowadzki. Szczerze mówiąc bałam się tego dnia niesamowicie, bo była to moja druga zmiana miejsca zamieszkania w całym życiu i trochę nie wiedziałam jak się do tego zabrać. Ale szczęśliwie, dzięki pomocy naszych przyjaciół, wszystko poszło wyjątkowo sprawnie i bezboleśnie. Przez chwilę żyliśmy na kartonach i obiad jedliśmy na takich oto gustownych stolikach,
ale poza tym to dość szybko nam poszło rozpakowywanie i urządzanie. I zaraz po tym, z ogromną przyjemnością, ruszyliśmy na poznawanie Evanston. Właściwie to nieco już to miasteczko znaliśmy, w końcu jest położone zaraz przy Chicago, więc bywaliśmy tu już wcześniej, ale teraz mogliśmy ruszać na miasto jak prawdziwi "lokalsi". I muszę przyznać, że uwielbiam tu mieszkać! Sami zobaczcie kilka zdjęć z miasta:

Bliskość jeziora była dla mnie jednym z głównych kryteriów szukania mieszkania. I tak się złożyło, że od Jeziora Michigan dzieli nas raptem kilka minut!
A jezioro wygląda i brzmi niekiedy jak morze- prawie jak w domu, nad naszym Bałtykiem <3
W centrum Evanston znaleźliśmy rewelacyjną francuską kawiarnię- Paisserie Coralie. Smaki niemal jak w samej Francji, a do tego przeuroczy wystrój! Gorąco polecam!

Evanston to w ogóle bardzo klimatyczne miejsce. Dla mnie bardzo europejskie i szanujące historyczne budynki- uwielbiam!
W Evanston można też wciąż znaleźć parkomaty "na miejscówkę", w Chicago już wyparte przez bardziej nowoczesne parkomaty "na bilecik".
Wisienką na torcie był dla mnie ten oto... salon fryzjerski! Salon "As you like it" to przy okazji galeria sztuki wystawiająca prace lokalnych artystów. Na zdjęciu- poczekalnia. Nic tylko czekać i czytać!



Spójrzcie tylko na ten fotel po lewej stronie zdjęcia! Magia!
Trafiłam też na niesaowity antykwariat, w którym można znaleźć prawdziwe perełki, takie jak te na zdjęciu. Spójrzcie tylko na lata wydań! Wspaniale było trzymać te ślady historii w swoich rękach. A jedną, prawie 100-letnią książkę nawet zakupiłam ;)

     Ale nie samym Evanston człowiek żyje! Muszę się Wam pochwalić, że w marcu miałam również przyjemność odbyć bardzo miłe spotkanie. Marcin Pośpiech z Trójka Polskie Radio przyleciał do Chicago nagrać reportaż o życiu w mieście, a ja częściowo byłam jego przewodnikiem. Reportaż moim zdaniem wyszedł rewelacyjne, a wszystkie jego części, w tym także dwie z moim udziałem, możecie odsłuchać TUTAJ. (Pięć plików audio znajduje się w lewej szpalcie strony).


     W marcu również mogłam w końcu odebrać mój dyplom. I pochwalę się, bo tych kilka lat mojej edukacji skończyło się tytułem z high honors ;) Wiem, że w Polsce trochę nie wypada się chwalić, ale ja naprawdę jestem z siebie dumna, bo wiem ile pracy i wysiłku mnie to kosztowało. Wiem też jak studia w USA zmieniły moje postrzeganie kraju, a także... samej siebie. Świetne doświadczenie, każdemu polecam!


    Z innych tematów, to na Facebook'u podzieliłam się z Wami również poniższym zdjęciem. Jak widzicie, Amerykańskie leniuszki wszystko mają na wyciągnięcie ręki na sklepowych półkach- nawet ugotowane na twardo i obrane jajka oraz jajka w płynie. 


    Ale żeby nie było tak kolorowo i wesoło, to wspomnę również o pewnym zdarzeniu, które niesamowicie wyprowadziło mnie z równowagi pewnego poranka. Otóż, jak część z Was pewnie wie, należę do Klubu Polki na Obczyźnie. Jest to wirtualny klub, który zrzesza emigrantki-blogerki z całego świata. Robimy wspólne projekty, razem blogujemy, a za kuluarami, na wewnętrznym forum, dzielimy się opowieściami o blaskach i cieniach emigracji, które tylko inna emigrantka zrozumie. W marcu ruszyłyśmy z nowym projektem: portalem o emigracji, a Wirtualna Polska zrobiła o nas artykuł (możecie go znaleźć TUTAJ). Super sprawa, szkoda tylko, że w komentarzach pojawiło się tak wiele bezsensownego hejtu i nienawiści, że nie byłam w stanie tego przetrawić. Jeśli ktoś z Was jest w stanie wytłumaczyć mi, co ci ludzie mają w głowach, to bardzo proszę o wyjaśnienie. Poniżej kolaż kilku z tych obrzydliwych komentarzy, a cały mój post na Facebook'u oraz interesującą dyskusję, która rozwinęła się pod nim, możecie znaleźć (i dołączyć się) klikając TUTAJ.


    I już na sam koniec, żeby mimo wszystko zakończyć pozytywnie, chciałabym Wam serdecznie podziękować za wszystkie Wasze odwiedziny, komentarze, wiadomości i polubienia, bo tak się składa, że w marcu stuknął milion Waszych wejść na bloga! Serdecznie dziękuję i zapraszam częściej :)


     A tych, którzy przegapili informuję, że w marcu na blogu pojawiły się dwa nowe posty: → o szukaniu mieszkania w Chicago, oraz → pierwsza część relacji z Lazurowego Wybrzeża. Zapraszam!

3/25/2018

Lazurowe Wybrzeże: autostopem po najpiękniejszy widok riwiery

Lazurowe Wybrzeże: autostopem po najpiękniejszy widok riwiery
     Nowsi Czytelnicy prawdopodobnie o tym nie wiedzą,  a starsi stażem już mogli zapomnieć, ale zeszłego lata spełniłam w końcu jedno z moich największych marzeń jeszcze z czasów dzieciństwa- odwiedziłam Lazurowe Wybrzeże. Dziś postanowiłam się w końcu zebrać i opisać tych kilka dni, które spędziłam w tym absolutnie cudownym miejscu. Mimo że zwiedzanie Europy nie leży w tematyce tego bloga to uznałam, że Francuska Riwiera jest tak cudowna, że należy jej się kilka oddzielnych postów. Od razu uprzedzam, że zapewne każdy z nich będzie dość długi, ale przy okazji mam nadzieję pełen przydatnych informacji i kolorowych zdjęć, choć może nie do końca profesjonalnych, bo na wspomnianych wakacjach odkryłam nową jakość zwiedzania: bez obwieszania się sprzętem, a za to żywego zachwycania się i przeżywania każdej chwili i jedynie uchwycania pewnych elementów aparatem w telefonie. Zapraszam więc do czytania francuskiej miniserii i powspominania ze mną tych kilku słonecznych i pięknych dni.


      Jak wspomniałam we wstępie, odwiedzenie Lazurowego Wybrzeża pojawiło się w moich planach jeszcze w dzieciństwie- jeśli dobrze pamiętam, to gdy oglądałam serial "Saint Tropez". Przez te wszystkie lata moje oczekiwania siłą rzeczy rosły, a to spowodowało, że przed samym wyjazdem pojawiła się trema- a co jeśli Lazurowe mnie rozczaruje? A co, jeśli poczuję się oszukana? Jak się okazało- Lazurowe nie tylko mnie nie rozczarowało, ale wręcz zachwyciło i wzbudziło chęć na więcej. Jestem przekonana, że mój pierwszy pobyt na francuskiej riwierze nie był ostatnim!


    We Francji spędziliśmy trzy i pół dnia i był to nasz drugi przystanek na europejskich wakacjach- polecieliśmy tam prosto z Majorki, gdzie po raz kolejny odwiedzałam moją przyjaciółkę. Za bazę wypadową wybraliśmy Niceę. Tam, bardzo blisko od centrum, korzystając z Airbnb wynajęliśmy małe mieszkanie, z którego mieliśmy widok na... przeurocze południowoeuropejskie okiennice!


      Zwiedzanie Lazurowego Wybrzeża postanowiliśmy rozpocząć od Eze- cudownego miasta położonego na skałach oraz zamku, z którego rozpościera się zapierający dech w piersiach widok na okoliczne miasteczka. Muszę tutaj wtrącić jedną uwagę. Otóż, zwykle każde nasze wakacje planuję bardzo dokładnie. Tak samo było i tym razem: na kilku stronach rozpisałam dokladny plan zwiedzania, wliczając w to czasy przejazdów, autobusy, pociągi, ceny biletów, godziny otwarcia atrakcji i tym podobne uwagi i informacje. Zresztą, moimi planami i przygotowaniami podzieliłam się z wami TUTAJ. Przegapiłam tylko jedną jedyną rzecz- nie zauważyłam, że autobus do Eze odjeżdża nieregularnie i dość rzadko! To spowodowało, że pierwszego ranka, tuż po śniadaniu, zorientowaliśmy się, że na jeden z nich się spóźniliśmy i kolejny będzie dopiero za dwie godziny! Na takie opóźnienie, przy tym napiętym grafiku, nie mogliśmy sobie pozwolić. Postanowiłam jednak nie dać temu wypadkowi zepsuć dnia i uparłam się, że... złapię stopa. Tak też uczyniłam i już po kilku minutach siedzieliśmy w samochodzie z przemiłym panem i jego psem, który na początku powiedział, że nie jedzie do Eze, ale w tamtą okolicę, więc może nas kawałek podwieźć, ale koniec końców tak nam się dobrze rozmawiało trochę po francusku, a trochę po angielsku, że podwiózł nas pod same bramy zamku i jeszcze po drodze opowiedział kilka ciekawostek o okolicach. To nie tylko uratowało nam dzień, ale chyba dodało pewności do dalszego zwiedzania i rozmawiania z autochtonami. Ot, taka anegdotka o tym, jak nie dać sobą rządzić złym sytuacjom.

     Ale wracając już do Francji to muszę przyznać, że Eze było jednym z najpiękniejszych i najbardziej klimatycznych miejsc, jakie widziałam w życiu. Zdecydowanie polecam to miasteczko, cudowny zamek, i zniewalący widok z samego szczytu. Zobaczcie sami:

Tuż przy wejściu do zamku znajduje się kilka straganów z lokalnymi wyrobami.






Urocze miejsce na obiad!


Na szczycie znajduje się ogród roślin egzotycznych.
No i w końcu jest! Widok, który na żywo zapiera dech w piersiach!
     Kończąc zwiedzanie Eze ma się dwa wyjścia- albo wrócić tą samą drogą, albo zejść nad morze ścieżką Nietzschego- tego sławnego myśliciela, a następnie z Eze-sur-Mer pojechać pociągiem do Nicei. My zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Tak się tylko złożyło, że całkowicie zapomniałam, że wbrew pozorom jest to trochę wymagająca, kamienista i górska trasa, na którą zdecydowanie zaleca się wygodne buty. Cóż, jak wspomniałam, zapomniałam o tym elemencie i na zwiedzanie wybrałam się w sandałkach, bo przecież było tak gorąco! Przeżyłam, co wiele osób zaskoczyło, ale przyznaję, że złapały mnie lekkie skurcze łydek. Więc zalecam mojego błędu odzieżowego nie popełniać, ale też koniecznie wybrać tę trasę, bo ponownie- widoki są zniewalające!




Nie ma to jak profesonalne obuwie! Nie bierzcie ze mnie przykładu ;)


Stacja kolejowa w Eze-sur-Mer. Tak przy okazji: pociągi to jeden z najlepszych środków transportu na Lazurowym! Korzystaliśmy z nich kilka razy dziennie.

     Po powrocie do z Eze przyszedł czas na szybkie odświeżenie i króki odpoczynek, a już wieczorem szliśmy na bardzo ciekawe spotkanie- z Tomkiem i Łukaszem z bloga Lazurowy Przewodnik, który nota bene bardzo polecam. I przyznaję bez bicia, że ich blog posłużył mi za świetny przewodnik, gdy przygotowywałam się do wyjazdu do Nicei. Tomek i Łukasz pokazali nam nieco stare miasto, a następnie przyszedł czas na rozmowy o życiu we Francji i degustację lokalnych specjałów.


Plac Massena- jedno z najważniejszych turystycznie miejsc w Nicei.


Przy Placu Massena skupia się dużo artystów i kuglarzy. Oraz właścicieli kolorowych gołębi, z którymi można zrobić sobie zdjęcie. Cóż, jest popyt, to i niestety jest podaż.

No i w końcu zdjęcie z wieczornego spotkania. A na stole lokalna pizza, talerz nicejskich specjałów i oczywiście różowe, regionalne wino.

      Po spotkaniu, zmęczni ale i usatysfakcjonowani pierwszym dniem spędzonym na Lazurowym Wybrzeżu, wróciliśmy do naszego tymczasowego mieszkania. Trzeba było odpocząć i zebrać siły na kolejny dzień wrażeń i zwiedzania jednego z najpiękniejszych miejsc Francji. Ale o tym, gdzie byliśmy kolejnego dnia, napiszę już w kolejnym poście. Do następnego!


Copyright © 2016 Pamiętnik Emigrantki , Blogger