Kiedy przyleciałam pierwszy raz do Chicago, wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę po Chicago organizowaną przez biuro RekTravel. Jednym z punktów zwiedzania była wizyta w chińskiej dzielnicy. Dostaliśmy tu bodajże godzinę czy dwie wolnego czasu, co miało wystarczyć na zwiedzanie we własnym zakresie i obiad. Zdecydowanie za krótko. Wtedy postanowiliśmy, że do chińskiej dzielnicy zdecydowanie jeszcze wrócimy, by na spokojnie się po niej przespacerować i zjeść coś smacznego. I tak, zajęło nam to 6 lat. Brawo my.
W każdym razie, w zeszłym tygodniu, korzystając z pięknej, letniej pogody i wolnego dnia, wybraliśmy się do downtown, by przejść się trochę po Millenium Park, a popołudnie spędzić w Chinatown. Dziś więc zabieram Was na krótką wycieczkę po jednej z wielu, choć być może najbardziej znanej, chicagowskiej dzielnicy etnicznej.
Chinatown znajduje się w południowej części Chicago, choć nie bardzo odległej- od downtown oddziela ją zaledwie kilka stacji czerwonej linii metra. Będąc w Millenium Park, można też przespacerować się do chińskiej dzielnicy- to zaledwie pół godziny spokojnego marszu nieskomplikowaną drogą. Chinatown to raptem kilka ulic, ale bardzo naszpikowanych chińską kulturą. Przekraczając progi tej dzielnicy można poczuć się jak przechodząc magiczny portal- w jednym momencie przenosimy się z Wietrznego Miasta do odległej Azji. I tylko te wszechobecne w krajobrazie drapacze chmur przypominają nam, gdzie tak naprawdę jesteśmy.
Nine-Dragon Wall |
Jednym z głównych elementów Chinatown jest fragment ulicy Wentworth, przy którym mieszczą się liczne sklepy i instytucje. Zaraz po przekroczeniu bramy powitalnej, naszym oczom ukazuje się perełka tutejszej architektury- Pui Tak Center.
Dalszy odcinek ulicy Wentworth nie robi już takiego wrażenia, szczerze mówiąc jest nawet nieco rozczarowujący. Ulica jest brudna i zaniedbana, a sklepy wypełnione głównie chińską bazarową tandetą. Moim zdaniem warto zapuścić się w tę okolicę jedynie po to, by wejść do któregoś ze sklepów spożywczych. Nie, żeby były one jakieś imponujące- wręcz przeciwnie! Ale wejście do takiego sklepu to wkroczenie do zupełnie innej rzeczywistości- specyficzny "zapach" i "wystrój", produkty typu "nie-wiadomo-co-to-jest" i urocze panie Chinki, które nie znają słowa po angielsku, więc nawet nie poinformują, co też mają godnego uwagi na półkach.
Jednym z produktów, który przykuł najwięcej mojej uwagi, był żeń-szeń. Suszony żeń-szeń. Ogromne ilości suszonego żeń-szenia najróżniejszych odmian i w zawrotnych cenach. W tym sklepie akurat mają taniochę, w innych ceny sięgały nawet 500 dolarów za funt (ok.450g)!!!
Ogólnie rozumiem wszystko- inna kultura, inna kuchnia, staram się nie wyciągać pochopnych wniosków na temat smaku i jakości jedzenia, dopóki nie będzie mi dane spróbować. Ale była jedna rzecz, która mnie naprawdę przeraziła- stoiska rybne. Jakiś taki... nieco mroczny widok jak dla mnie. Po pierwsze, wszystko wyglądało jak co najmniej z poprzedniej epoki. Po drugie, skąd oni mają te wszystkie "specjały"?!
Jeśli chodzi o widok sklepów w chińskiej dzielnicy, to poza niesamowitym ściskiem, poupychanymi bez ładu towarami i wyglądem rodem z PRL-u, była jeszcze jedna rzecz, która przykuła moją uwagę. Otóż, sklepy przy Wentworth wyglądają niemalże identycznie- wszystkie są wąskie, po prawej stronie przy wejściu znajduje się lada, po lewej ewentualnie stoisko rybne. A na samym końcu stoi sobie biurko, przy którym zasiada właściciel, może manager (nie mam pewności, a zapytać przecież nie było jak) i spogląda sobie na klientów.
Muszę jednak uczciwie przyznać, że są również sklepy, do których na pewno będę wracać. W których nie wiedziałam w którą stronę patrzeć i za produkty z której półki chwytać. W których złote słoje obklejone dziwnymi nazwami skrywały tak dobrze znaną zawartość. W których musiałam robić ogromną selekcję, żeby nie wydać majątku. Bo przecież taka harbaciara jak ja, nie może sobie odpuścić herbaciarni, prawda? :) Ostatecznie, na koniec dnia wróciłam do domu ze słoiczkiem suszonych bratków, torebkami z aromatycznymi, suszonymi różami i jaśminem, woreczkiem herbat rozkwitających i drugim woreczkiem herbat mi nieznanych, a także z pestkami dyni w pudrze zielonej herbaty :)
Z Wentworth udaliśmy się na Chinatown Square, który mieści chińskie sklepiki, a jakże, ale również jest skupiskiem azjatyckich restauracji. Kiedy byliśmy tam pierwszy raz, na wspomnianej wcześniej wyciecze, siedliśmy w jednej z tych restauracji i dokładnie pamiętam co zamówiliśmy: orange chicken (przepyszny!). Głównie dlatego, że inne potrawy za wiele nam nie mówiły (nie było nawet sajgonek!), pomimo że każda pozycja w bardzo bogatym menu, opisana po chińsku, opatrzona była także zdjęciem. Wtedy, w 2009, była to nie tylko nasza pierwsza wizyta w Chinatown, ale także debiut jedzenia pałeczkami. Nie zapomnę, jak kelnerka, miła Chinka niemówiąca prawie po angielsku, udzieliła nam szybkiej lekcji używania pałeczek, po czym po krótkiej obserwacji przyniosła sztućce :) Tym razem, jedzenie pałeczkami nie było aż tak trudne, a menu mówiło nam już nieco więcej, choć dalej niektóre pozycje były zaskakujące. Co mnie jednak najbardziej ucieszyło- na powitanie dostaliśmy dzbanek pysznej, czarnej herbaty :)