7/30/2012

Ślubno- weselnych przygotowań część druga

   Jak zapowiadałam przeszło 2 miesiące temu, przyszła pora na kolejną porcję informacji o organizacji ślubu i wesela w USA. Trochę się zeszło, bo muszę przyznać, że to bardzo skomplikowana, czasochłonna i stresująca procedura :D

   Etap czwarty- wybór zespołu/DJ'a. Każda opcja- zespół czy DJ- ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony, zespół jest bardziej tradycyjnym i zgodnym z weselnym klimatem rozwiązaniem, z drugiej strony, DJ ma zdecydowanie większy i bardziej elastyczny repertuar. Jeśli ktoś pragnie zorganizować przyjęcie w możliwie najbardziej polskich okolicznościach, to muszę przyznać, że w Chicago jest naprawdę spory wybór zarówno polskich zespołów weselnych, jak i DJ-ów. Jeśli chodzi o ceny- za DJ'a trzeba zapłacić średnio $700-900, za zespół- spokojnie ponad $1000, a tak naprawdę to trzeba liczyć $1300-1500. Trzeba przy okazji uważać, żeby nie zostać naciągniętym na usługi, z których wcale nie chce się skorzystać- kiedy na przykład dzwoniłam do jednego zespołu zorientować się w przewidywanych kosztach, przez 15 minut rozmowy dowiedziałam się o tym, że są najlepsi w Chicago, że inni to amatorzy, że oferują także usługi fotograficzne i wideograficzne, że ich zdjęcia są najlepsze, na najlepszym papierze, że mają najnowocześniejsze kamery, że jak weźmie się cały pakiet to jest super cena.... nie zdołałam jedynie dowiedzieć się, jaka jest cena za wynajęcie zespołu ;]

   Etap piąty- wybór fotografa. Tutaj także mamy całą paletę polskich przedsiębiorców. Ceny różnie, ale z $1000 też można liczyć za obsługę całości imprezy. Muszę przyznać, że nawet nie znam dokładnych cen, bo mamy to szczęście, że mamy znajomych parających się fotografią i dzięki temu ten problem mamy już z głowy :)

   Etap szósty- wybór obrączek. Temat rzeka, z czego chyba każdy zdaje sobie sprawę :) Nie będę pisać nawet o cenach, bo jest to zbyt złożony temat. Pozwolę sobie tylko polecić nasz ulubiony salon jubilerski ADAM'S JEWELRY, gdzie można liczyć na przesympatyczną i fachową obsługę, ogromny wybór biżuterii i przyzwoite ceny. Po weselu pewnie wrzucę jakieś zdjęcie z naszymi wyborami :)

   Etap siódmy- kupno sukni ślubnej. To chyba jak do tej pory najbardziej absorbująca część przygotowań. Poszukiwania zajęły mi kilka tygodni. Szukałam sukni prostej, skromnej, w dobrej cenie, a jednocześnie na swój sposób wyjątkowej. Ceny sukienek ślubnych są bardzo zróżnicowane, jak wszędzie. Trzeba jednak być bardzo ostrożnym. Oto, jaka sytuacja spotkała mnie.
   Znalazłam w końcu sukienkę, którą jak tylko założyłam, to wiedziałam, że to ta jedyna. W dodatku cena super- z podatkiem niewiele ponad $200. Jedyny problem- trochę za duża w talii. W salonie poinformowano mnie, że jak będę u nich zwężać, to za poprawki zapłacę nie więcej jak $40. Pomyślałam: "Super!". Zapłaciłam za sukienkę i umówiłam się na poprawki do ich jedynej polskiej krawcowej. 5 minut poprawek, wpięte może z 3 szpilki, a tu nagle żąda się ode mnie $120!!! No to zaczynam się kłócić, że jak to, że miało być $40, że takie koszty poprawek przy cenie sukienki to jakiś absurd... Odpowiedziano mi, że to dużo pracy i że oni nic nie mogą poprawić. Napisałam więc oficjalną skargę, zabrałam sukienkę i wyszłam... I znalazłam krawcową, która zażądała za poprawki $25! Cóż, sukienka nadal jest u krawcowej, więc nie wiem jeszcze, czy będę zadowolona z tego wyboru, ale pozostaje mi już tylko być dobrej myśli :)
   Oficjalna skarga oczywiście pozostała bez odzewu.

Ok, tyle na dzisiaj. Uprzejmie proszę o trzymanie kciuków za powodzenie w pozostałych przygotowaniach i przesyłanie pozytywnych myśli, coby mnie to wszystko nie przerosło:)

7/29/2012

Amerykańskie akcenty 4

Amerykańskie akcenty 4
Długo mnie nie było z "akcentami", więc dziś trochę większa porcja zdjęć :)

    Nie jest tajemnicą, że Amerykanie mają... hmmm... parę więcej kilo niż przeciętny człowiek. Kobieta na zdjęciu nie jest jeszcze jakoś szczególnie "amerykańska" pod tym względem, niemniej uroczo jest patrzeć, jak czyta sobie porady dotyczące utrzymania dobrej sylwetki. O ile zakład, że na czytaniu się skończyło? :>
    Wycinek amerykańskiego prawa :)
    Pamiętacie, jak pisałam kiedyś o kinie Muvico w Rosemont? Ostatnio wybraliśmy się na "Spidermana", a to zdjęcie z najwyższego piętra parkingu. Gdy obejrzeć się bardziej w prawo, można podziwiać nieustanny ruch lotniczy na lotnisku O'Hare. Co do filmu- muszę przyznać, że po rozczarowaniu, jakie przyniosła mi poprzednia seria o człowieku-pająku, ta wersja była dla mnie miłym zaskoczeniem :)

  Odkrycie ostatnich dni- napój będący w połowie mrożoną herbatą, a w połowie lemoniadą. Pycha! A schłodzony jest cudownym ukojeniem podczas panującego nam bezustannie upalnego lata...


Czy limon Lays dotarły też do Polski? Widziałam je pierwszy raz nie dalej jak dwa tygodnie temu, ale jakoś nie było mi dane jeszcze ich spróbować...

    Kupno lodu jest tu bardzo popularne. Praktycznie na każdej stacji benzynowej i w większych sklepach ustawione są lodówki jak ta na zdjęciu. Szczerze mówiąc, było to dla mnie jedno z większych kuriozów, kiedy przyleciałam do USA po raz pierwszy....

   I jeszcze jeden mały wycinek z amerykańskiego prawa drogowego...
Znaki jak te obok są bardzo popularne. W ogóle w USA jest bardzo niewiele znaków drogowych do poznania. Prym wiedzie znak "STOP", a reszta to w większości znaki opisowe, typu "No turn on red" lub "Stay here". No i bardziej szczegółowe, jak na załączonym obrazku.



Plac zabaw dla dzieci w centrum handlowym w Schaumburg. Tatusiowie pilnują pociech, podczas gdy mamusie mogą oddać się zakupowemu szaleństwu :) I wszyscy są zadowoleni: dzieci, bo wyjdą z domu i pobawią się w fajnym miejscu, tatusiowie- bo nie muszą latać od przymierzalni do przymierzalni za swoimi połówkami, a mamusie- bo mogą w spokoju kupić to, czego potrzebują (i to, czego nie potrzebują również:P).

   Widok, jaki zastaliśmy w Cantigny Park. Nie wiem, może kierowca tej Corvetty faktycznie ma jakiś rodzaj niepełnosprawności, jednak wyczuwa się tu pewien absurd...

   Któregoś sobotniego wieczora wybraliśmy się na spacer do Millenium Park.I trafiliśmy na wesoły autobus, urodzinowy albo panieński, nie byłam w stanie rozczytać napisów na szarfie :P Tak czy inaczej, pasażerki bardzo dobrze się bawiły, poprawiając jednocześnie humor innym:)


Jeden z wielu automatów do płacenia za parking.

   Amerykanie uwielbiają sport. Więc i zdrapki muszą być sportowe :) (Cubs to chicagowska drużyna baseballowa)




















I jak, udało mi się i tym razem czymś Was zaskoczyć lub zainteresować? :)

7/22/2012

Oreo rulezzz

Oreo rulezzz
   Weź jedno- poliż- zamocz- i zjedz!-> taką instrukcję jedzenia ciasteczek "Oreo" otrzymaliśmy w reklamie telewizyjnej jakieś półtora roku temu, kiedy ten produkt wchodził do Polskich sklepów. Nie wiem, jak aktualnie wygląda w tej kwestii sytuacja w Polsce, ale Amerykanie mają absolutnego bzika na punkcie Oreo! Z jednej strony nie ma się co dziwić- w końcu od 1912 roku, kiedy ciasteczka te zostały wyprodukowane po raz pierwszy, można się do ich smaku przyzwyczaić... Tak czy inaczej, aktualnie mamy w USA zatrzęsienie oreowych produktów. Oto kilka z nich, których jak do tej pory miałam okazję spróbować:




Jeden z moich ulubionych jogurtów :)

















Lody Oreo w Steak'n Shake (swoją drogą bardzo ciekawym fast-foodzie, ale o tym może kiedy indziej)





























Lody z McDonalds. Niestety nie udało mi się zrobić zdjęcia w całości, bo siostra Daniela zdążyła już połowę zjeść :P



















Za oreowym trendem podąża też Dunkin Donuts- oto pączek, jakiego dziś tam znalazłam :D












W Dunkin Donuts można też trafić na lodowy torcik oreo. Bardzo smaczny, ale zapomniałam zrobić zdjęcie przed konsumpcją, toteż posiłkuję się zdjęciem z Internetu.


No i na koniec oreowe rożki, do nabycia w sklepach spożywczych. Oczywiście w opakowaniu zbiorczym, bo kupić w USA lody na sztuki, to nie jest taka oczywista sprawa...














I tyle na dzisiaj, puenty brak :)

7/18/2012

Where's George?

Where's George?
  Zastanawialiście się czasem, trzymając w ręku pieniądze, szczególnie te starsze, "po przejściach", jaką drogę przebyły, zanim trafiły do Was? Kto wcześniej był ich posiadaczem, co za nie kupił, w jakich to było miastach? Ile musiał pracować i gdzie, żeby móc trzymać w ręku akurat taki nominał? A może zastanawialiście się, czy zdarzyło się już, aby jeden pieniądz trafił do Was dwa lub więcej razy? Wydawałaby się, że można sobie tylko gdybać, bo na żadne z tych pytań prawdopodobnie nigdy nie poznamy odpowiedzi. Otóż, nie do końca :) Jak się okazuje, część zagadek jednak może być rozwiązana! W USA- dzięki stronie Where's George, którą poznałam zupełnie przypadkowo.


Oto na jaki banknot trafiliśmy ostatnio, wypłacając pieniądze z bankomatu:


   Zainteresowały mnie pieczątki, którymi ostemplowana została nasza dwudziestodolarówka, jak i sam pomysł na śledzenie pieniędzy, i oczywiście postanowiłam sprawdzić, gdzie wcześniej był w obiegu nasz banknot. Oto print screeny ze strony Where's George:



Nasza dwudziestka była na naszej ukochanej Florydzie! :) Kto wie, może nawet w tym samym czasie co my? :)


   Przyznam, że pomysł na stronę służącą śledzeniu banknotów bardzo mnie zainteresował, toteż postanowiłam przepytać troszkę wujka Google i dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy;
*** strona Where's George została założona w 1998r. przez Hanka Eskina i była pierwszym tego typu portalem ,
*** można na niej śledzić amerykańskie banknoty wydane po 1963r.,
*** nazwa strony wzięła się od Georga Washingtona, którego podobizna znajduje się na amerykańskiej jednodolarówce,
*** w kwietniu bieżącego roku na stronie śledzonych było przeszło 206 milionów banknotów opiewających na sumę grubo przekraczającą miliard dolarów!


A co Wy sądzicie o tego typu pomysłach? Jak podoba Wam się pomysł na śledzenie obiegu banknotów?

7/17/2012

Sąsiedzka integracja

Sąsiedzka integracja
   Zauważyłam, że Amerykanie bardzo lubią "przydomowe imprezy", czy jakkolwiek to nazwać. Pisałam jakiś czas temu o garage sale, a dziś kilka słów o sąsiedzkiej integracji, nabierającej tempa latem, a gasnącej w okresie jesienno- wiosennym.
   W ciepłe, weekendowe dni zdarza się, że niektóre osiedlowe uliczki są zamknięte, czasem nawet o pomoc w organizacji proszona jest policja. Wszystko po to, aby mieszkańcy mogli wyjść na przeddomową ulicę z grillami, stołami, jedzeniem i spędzić trochę czasu z sąsiadami. Organizowane są różne atrakcje, głównie dla dzieci, ale zdarzają się także dla dorosłych. Przechodząc przez taką strefę ma się wrażenie, że jest się na jakimś festynie! W miniony weekend przypadkiem trafiłam na taką uliczną imprezę (nie mam pojęcia, jak to się nazywa- jeśli ktoś wie, będę bardzo wdzięczna za informację!), a ponieważ ciężko opisać to zjawisko słowami, zamieszczę kilka zrobionych naprędce zdjęć, coby amerykański klimat bardziej oddać :)



edit: już kilka osób poinformowało mnie, że tego typu impreza to BLOCK PARTY.  Tak więc po raz kolejny dzięki blogowi jestem bogatsza w "amerykańską wiedzę" :)

7/09/2012

Niedziela w Cantigny Park

Niedziela w Cantigny Park

   Odkryliśmy świetne miejsce niedaleko Chicago- Cantigny Park w Wheaton. Dzięki temu, jak i sprzyjającej jak na ostatnie dni pogodzie, wczorajszy dzień zaliczam do bardzo udanych:)

    Cantigny Park to 500 akrowy kompleks parków i ogrodów, dający szansę nie tylko na leniwe spędzenie dnia, ale także na poznanie historii, ponieważ na jego terenie mieści się skansen z czołgami z obu wojen oraz 2 muzea: First Division Museum oraz Robert R. McCormick Museum (muzeum poświęcone fundatorowi parku, swoją drogą osobie ogólnie zasłużonej dla Chicago).
    Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, a żeby nie wyczerpać za szybko limitu Bloggera, musiałam przeprosić się z Picassą i zrobić trochę kolaży, coby miejsca zaoszczędzić. Poniżej więc mała prezentacja, a chętnych do obejrzenia zdjęć w normalnej wielkości, zapraszam do odwiedzenia albumu na "fejsbukowym fanpejdżu". Bardzo żałuję, że zdjęcia i tak nie mają szansy oddać całości wrażeń wczorajszego dnia, bo nastrój był naprawdę błogi i sielankowy. Zapachy, kolory, słoneczne ciepło, odgłosy przyrody... uwielbiam to!

    Kwiaty naprawdę pachniały (co wcale nie jest takie oczywiste w USA), a w połączeniu z brzozami, sama nie wiem czemu, bardzo przypominały mi Polskę!










Idea Garden. Bardzo ciekawe miejsce, szczególnie jak odwiedza się park z dziećmi. Można podziwiać złote rybki, różne roślinki, wejść do tipi, itp.











    Skansen czołgów. Oczywiście wszystkiego można było dotykać, wdrapywać się i ogólnie robić to, na co tylko ma się ochotę. Ale ostrzeżenie przed potencjalnym niebezpieczeństwem widoczne było na każdym kroku :)


First Division Museum. Zrobiło na mnie naprawdę dobre wrażenie. Wprawdzie nie jest imponujących rozmiarów, ale ekspozycje są ciekawe i dobrze przygotowane. No i jest darmowe- płaci się jedynie $5 za samochód przy wjeździe na teren parku.







Na każdym kroku można spotkać urocze putta, syrenki czy inne rzeźbione stwory :)
Ach, nie chciało się wracać do domu... 

7/07/2012

4th July i dalsze upały

4th July i dalsze upały
   Po pierwsze, nie cierpię 4th July. Już dzień wcześniej nie dało się spać, bo przez pół nocy towarzyszył człowiekowi huk fajerwerków. W sam Dzień Niepodległości oczywiście powtórka, tylko ze zdwojoną siłą. Jakby było za zimno, trzeba było jeszcze nagrzać powietrze fajerwerkami i zasmrodzić je totalnie. Żeby to chociaż jakieś porządne fajerwerki były! Niestety, jak się pochodzi ze Szczecina i od kilku lat co roku miało się okazję uczestniczyć w międzynarodowym festiwalu fajerwerków "Pyromagic", to nie jest tak łatwo zachwycić się byle czym. Kto był, ten wie o czym mówię :) Tak czy inaczej, 4th July nie powalił mnie na kolana, a jedynie rozdrażnił. Ale to może przez tę pogodę...
   Bo na pogodę nadal muszę ponarzekać. Temperatury nie maleją, mimo że na weekend przewidywane było lekkie ochłodzenie. Ale zamiast tego od kilku dni mamy okazję notować kolejne rekordy ciepła, niektóre niepobite od początków XX wieku...W ostatnich dniach całkiem nowego znaczenia nabiera dla mnie jakże popularne "Stay cool" czy "Be cool".
   Poniższe zdjęcia (zrobione w miniony piątek) udostępniam dzięki uprzejmości Inez z mojego ulubionego salonu z biżuterią w Chicago- Adam's Jewelry. Zobaczcie, co się u nas dzieje....




Jak widać, zdjęcia były robione wczesnym popołudniem. Śmiem twierdzić, że później było już tylko gorzej...

7/03/2012

Lato w Chicago

Lato w Chicago
   Zawsze uwielbiałam lato. Słoneczko, ciepełko- to zdecydowanie raj dla mnie! Wysoka temperatura nie męczyła mnie, a wręcz czułam, że mam więcej energii. Ale to było w Polsce. Bo tutaj, w Chicago, zaczynam powoli chyba tęsknić za chłodami...
źródło: http://www.weather.com
Obok mała tabelka, obrazująca najbliższe klika dni w Wietrznym Mieście. równie dobrze można by pozmieniać tylko daty, i byłaby obrazem minionych 2-3 tygodni, a zapewne i kilku kolejnych. Dla tych, którym nie chce się przeliczać- 99 F to trochę ponad 37 C. Ok, niby nie jest jeszcze aż tak źle- tylko do tego wszystkiego dochodzi wysoka wilgotność powietrza, znacznie podnosząca odczuwalną temperaturę. Ponoć bierze się to stąd, że Chicago położone jest na bagnach. Tak czy inaczej, "wilgoć" jest tutaj bardzo popularnym pojęciem, rozpowszechnionym we wszystkich kręgach. I równie powszechnie znienawidzonym
   Powietrze jest okropne- gorące, zastałe, nawet wiatr (o ile już się pojawi) jest ciepły. Nie ma czym oddychać, dosłownie. Ludzie mdleją, ciągle słychać karetki. Klimatyzatory nie wytrzymują, niektórzy mogą nawet ponarzekać na przerwy w dostawach prądu. Nie jest to obraz jakiejś katastrofy. Jest to obraz lata w Chicago.

źródło: http://www.mariusztravel.com
 Fontanna w Millenium Park, Chicago. Przy takich temperaturach ochłoda jest wskazana! :)



I jeszcze jedna uwaga dla tych, którzy wybierają się do Chicago tylko na wakacje i nie znają "tutejszego" słońca- nie oszczędzajcie na kremach do opalania!!! W Polsce nawet bez smarowania się filtrami opalałam się stopniowo na ładny, zdrowy brąz. Tutaj wyskoczyłam pewnego majowego dnia na plażę- nie żeby się opalać, ale żeby pogrzać się trochę po zimie. Byłam na słońcu nie więcej niż półtorej godziny, a do domu wróciłam cała spieczona na czerwono! Tak więc chrońcie skórę drodzy Czytelnicy, szczególnie w Chicago.

   Jutro 4 lipca, Dzień Niepodległości USA. W downtown oczywiście masa imprez- koncerty, fajerwerki. Nieważne- jednogłośnie stwierdziliśmy z Danielem, że nigdzie się jutro nie wybieramy. Będziemy sobie siedzieć w klimatyzowanym domku i oglądać filmy. Ot co.



7/01/2012

Po Euro 2012

Po Euro 2012
       Na wstępie pragnę poinformować, że post ten nie będzie o moich rozważaniach na temat wyników, (nie)wybudowanych autostrad, urody piłkarzy czy innych, jakże często poruszanych, aspektów zakończonego już Euro Cup 2012.
źródło: http://sportsillustrated.cnn.com

    Chyba nie jest dla nikogo niespodzianką, że piłka nożna (soccer) nie jest w USA specjalnie popularna. Nie znaczy to jednak, że nikt się nią tutaj nie interesuje. Inna sprawa, że głównymi fanami tego sportu są chyba mimo wszystko imigranci z Europy i Meksyku :P.
   Do napisania tego posta zainspirował mnie już jakiś czas temu komentarz, w którym jeden z Czytelników, Paweł, pytał o to, czy w USA informują o Euro. Za bardzo nie informują, ale coś tam jednak ludzie wiedzą. Tak więc dziś kilka słów o tym, jak wygląda Euro z perspektywy Europejki, fanki piłki nożnej, mieszkającej w USA :)

   Szczerze mówiąc informacje o Euro czerpałam tylko z polskich mediów. W amerykańskich też można było znaleźć trochę informacji, ale nie było ich zbyt wiele. W USA prym zdecydowanie wiodą football amerykański (mylony często z rugby), koszykówka, baseball czy hokej. Piłka nożna jest daleko poza czołówką. Tym bardziej więc zaskoczyło mnie pewnego dnia pytanie Jona, prowadzącego konwersacje (na które zapisałam się jakiś czas temu, o czym już wspominałam), o Euro Cup w Polsce. Rozmowa ta toczyła się jeszcze na etapie rozgrywek grupowych, więc wymienialiśmy opinie o wielu drużynach i zawodnikach. Jak się okazało, nawet w Stanach znalazłoby się trochę kibiców piłki nożnej! Dowiedziałam się także, że w wielu amerykańskich pubach (no dobra, europejsko-amerykańskich) można trafić na transmisje meczów. Przyznam, że było to dla mnie sporym zaskoczeniem.

  
  Euro uświadomiło mi jeszcze jedną rzecz- jak wielu Europejczyków mieszka w Chicago. Owszem, podejrzewałam taki stan rzeczy, niemniej kiedy wychodziłam z domu po jakimś meczu (większość meczów zaczynała się o godzinie 13.45 czasu amerykańskiego), bardzo ciekawym doświadczeniem było oglądanie samochodów ustrojonych we flagi państwowe zwycięskich drużyn. Miałam wrażenie, że ludzie tylko czekali na koniec meczu, żeby pochwalić się wszem i wobec, z jakiego są kraju! :D Oczywiście pod warunkiem, że to ich drużyna wygrała... Ciekawa jestem, ile z tego całego zamieszania z wysypem flag na samochodach rozumieli Amerykanie :) Jedno z takich ozdobionych  aut udało mi się nawet sfotografować :P (jeśli dobrze pamiętam, było to po meczu, który dał Włochom wyjście z ćwierćfinału).

   Muszę stwierdzić,że bardzo brakowało mi tutaj polskiej atmosfery kibicowania. Wszyscy mają daleko do innych, o wiele trudniej jest "zgadać" się na wspólne oglądanie meczu. To nie to co w Polsce, kiedy chociażby podczas Mundialu dwa lata temu praktycznie codziennie gościliśmy u siebie znajomych, albo sami byliśmy gdzieś goszczeni. Tak, polskie kibicowanie to zdecydowanie jedna z tych rzeczy, których brakuje mi w USA.

   Na sam koniec złamię jednak postanowienie ze wstępu i napiszę kilka słów o meczu finałowym. Od samego początku obstawiałam wygraną Hiszpanii, co może potwierdzić chociażby wspomniany wcześniej Jon ;p Jednak, obserwując grę Hiszpanów w etapach ćwierć- i półfinałowych, kiedy przechodzili bardziej dzięki szczęściu niż swojej grze, miałam mieszane uczucia przed ostatnim meczem. Może jednak Włosi bardziej zasłużyli na Puchar? A co Wy o tym myślicie?
Copyright © 2016 Pamiętnik Emigrantki , Blogger