12/30/2011

Sylwestrowo- noworoczny post

Sylwestrowo- noworoczny post
   Jako że Nowy Rok za pasem, a jutro pewnie cały dzień będę przygotowywać się do sylwestrowej zabawy, to dziś czas na ostatniego, jak sądzę, posta w tym roku.

   Wprawdzie w tym roku na Sylwestra idziemy do znajomych, ale 2 lata temu również miałam okazję witać tutaj Nowy Rok, wtedy 2010, i spędzałam go w zupełnie innych okolicznościach- wybraliśmy się na Sylwestra miejskiego. Stąd też dzisiejszy post- o tym, jak Chicago organizuje powitanie Nowego Roku.
    Na tamtą "wyprawę" skusiły nas opowieści o tym, jakie to wspaniałe fajerwerki można obejrzeć na Navy Pier (Navy Pier to bulwar nad jeziorem z deptakiem, kinem oraz sklepikami- muszę mu kiedyś koniecznie poświęcić osobny post, ponieważ miejsce jest niesamowite!). Ubraliśmy się więc ciepło, jak na przełom grudnia i stycznia przystało (a pamiętam, że zima wtedy była bardzo mroźna, nie to co teraz!), wsiedliśmy w kolejkę i pojechaliśmy. Muszę w tym miejscu poczynić 2 wtrącenia. Po pierwsze, co roku w Sylwestra komunikacja miejska zezwala na przejazd za symbolicznego 1 centa, czyli w praktyce za darmo. A po drugie, był to mój pierwszy przejazd kolejką, więc jakże emocjonujący! Tylko rozglądałam się dookoła, nauczona amerykańskimi filmami, czy zaraz do wagonu nie wpadnie jakiś gang z pistoletami! :) Niestety, ze stratą dla mojego bloga, nic takiego się nie zdarzyło;].
   Na Navy Pier były ogromne tłumy, można by rzec, że człowiek stał na człowieku. Oczywiście kawiarenki były pootwierane, więc można było pokusić się na gorącą czekoladę z Baileysem czy herbatkę z rumem, co też uczyniliśmy. Co mnie bardzo zdziwiło- mimo że były takie tłumy, nie było żadnych koncertów, czy chociażby jakiegoś konferansjera zabawiającego ludzi! Dopiero około 10 minut przed północą z głośników zaczęła lecieć muzyka. O północy natomiast zaczął się pokaz fajerwerków. I tutaj nastąpiło wielkie rozczarowanie. Uważam, że lepsze fajerwerki są w Szczecinie na Dni Morza, niż tutaj na Sylwestra! W każdym razie moja przyjaciółka Ewa, wielka miłośniczka fajerwerków, z pewnością na ich widok jedynie prychnęłaby z pogardą. Pamiętam, że mimo wszystko filmowaliśmy te fajerwerki, ale niestety nie mogę znaleźć filmiku, czego jednak nie uważam za wielką stratę.
   Skończył się pokaz fajerwerków i co nastąpiło? I nie minął kwadrans, jak ludzie się rozeszli! Tak oto, w skrócie, wygląda miejski Sylwester w Chicago. Na pewno nie zachęcałabym nikogo do udziału w tej imprezie, bo nie jest to nic nadzwyczaj interesującego.
   Nie robiliśmy wtedy specjalnie dużo zdjęć, ale coś tam udało mi się wygrzebać. Przepraszam za jakość- nasz aparat nie jest miłośnikiem nocnych zdjęć;]








A jako że to już ostatni post w tym roku, to chciałabym życzyć wszystkim na najbliższe 12 miesięcy realizacji marzeń i planów oraz żeby ten Nowy, 2012 Rok, był lepszy od tego mijającego! No i szampańskiej zabawy sylwestrowej Kochani!

12/27/2011

O autobusach ciąg dalszy

O autobusach ciąg dalszy
   Jako że w tym tygodniu znów przyszło mi telepać się trochę autobusami, to postanowiłam zebrać trochę materiału ikonograficznego dla lepszej prezentacji zjawisk opisywanych w poprzednim poście. Stąd, dzisiejszy post będzie właściwie foto-postem :). Muszę przyznać, że miałam dziś trochę szczęścia, bo w autobusach było wyjątkowo mało ludzi, co zdecydowanie ułatwiło mi robienie zdjęć bez zbędnych "elementów". Zanim jednak zdjęcia- chciałam tylko dodać, że już przestało podobać mi się jeżdżenie tutejszymi autobusami, ponieważ wiecznie się spóźniają, a stanie na chłodzie czy w deszczu przez 20-30 min (a ostatnio nawet godzinę!) do najprzyjemniejszych nie należy... Tak więc w kwestii autobusów cała moja ekscytacja minęła i została szara rzeczywistość. Swoją drogą, zawsze kiedy używam sformułowania "szara rzeczywistość", przypomina mi się rewelacyjny kawałek Dezertera...

 


Ale do rzeczy! Oto amerykański autobus: :)


Tutaj natomiast jest tabliczka przystankowa, z "trasą" jazdy autobusu. Moim zdaniem, jak pisałam wcześniej, za wiele z tego schematu nie wynika... A na pewno nie wynika tyle, ile z polskich tabliczek przystankowych!


A tutaj, wnętrze autobusu:


  Te przednie siedzenia, zamontowane wzdłuż okna, to siedzenia dla osób starszych bądź niepełnosprawnych, które w razie potrzeby (gdy np. wejdzie osoba z wózkiem) można złożyć.
   Na fotografii widać też linkę, którą należy pociągnąć, jeżeli chce się wysiąść na najbliższym przystanku. Muszę przy tym dodać, że tutejsi kierowcy autobusów są bardzo mili i jeżeli nie pociągnie się linki, a tylko stanie przy przednich drzwiach, to też się zatrzymują, a nie z pretensjami wypominają: "Trzeba było pociągnąć linkę". W ogóle panuje tutaj zupełnie inna kultura niż w Polsce- ot chociażby, gdy kierowca widzi, że zdyszany pasażer biegnie do autobusu, to nie odjeżdża lub nie zamyka złośliwie drzwi przed samym nosem, ale potrafi zatrzymać się nawet na skrzyżowaniu, żeby pasażer mógł wsiąść. Nie ma również problemu z wysiadaniem między ustalonymi przystankami, jeżeli tylko ładnie poprosi się kierowcę :)


      A to zdjęcie zamieściłam, żeby pokazać "tylne" drzwi mieszczące się w środkowej części autobusu, o których pisałam, że służą tylko do wysiadania. Kiedy autobus się zatrzyma, trzeba poczekać na zielone światełko nad drzwiami i lekko pchnąć drzwi do przodu.
  
 A to takie sobie zdjęcie tylnej części autobusu...


    I to tyle dzisiaj. Mam nadzieję, że nie przytyliście za bardzo w Święta :). Zresztą nieważne- spalicie w Sylwestra! :)                                                                               

12/24/2011

Merry Christmas!

Merry Christmas!
Wszystkim Czytelnikom, jak i Każdemu z osobna, życzę Wesołych, Rodzinnych Świąt!

Merry Christmas Everyone!

12/22/2011

Autobusy

Autobusy
   Na wstępie z góry chciałam przeprosić Czytelników bloga za tak długie milczenie. Dostało mi się już za to od kilku osób, więc postanowiłam zebrać resztki sił i opisać ostatnie obserwacje. Kończący się już na szczęście tydzień był dla mnie bardzo intensywny. Ma to oczywiście swoje plusy- jak chociażby to, że po raz pierwszy doświadczyłam jazdy autobusem w Chicago. Z resztą nie tylko po raz pierwszy, ale też drugi, trzeci i jeszcze któryś. Jazda autobusem- takie niby nic, a jednak jakie przeżycie! :)
   Komunikacja autobusowa jest tutaj zorganizowana zupełnie inaczej niż w Polsce. Jest to spowodowane między innymi odmiennym zagospodarowaniem przestrzennym miasta- ulice w Chicago są względem siebie prostopadłe (poza nielicznymi wyjątkami) co sprawia, że plan miasta przypomina wielką kratownicę. Co ciekawe, ulice nie kończą się na skrzyżowaniach, ale ciągną się przez kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt kilometrów. Dla zobrazowania tego mieszkańcom Szczecina mogę powiedzieć, że Wojska Polskiego uchodziłoby tutaj za dosyć krótką ulicę! Jak to się ma do autobusów? Ano ma się tak, że dana linia autobusowa rozciągnięta jest wzdłuż jednej ulicy, a kolejne przystanki to kolejne większe skrzyżowania ( w praktyce- autobus zatrzymuje się na przystanku maksymalnie co minutę- nie licząc stania w korkach). Ogólnie komunikacja miejska nie jest tutaj zbyt powszechna- większość mieszkańców ma swoje samochody i wybiera "dojazd własny".
   Przystanki autobusowe oznaczone są tabliczkami i bardzo rzadko zdarza się, żeby była przy nich wiata bądź ławka. Natomiast nie istnieje coś takiego jak tabliczka z rozkładem jazdy. Rozkład można sprawdzić na Internecie, ale nie jest to dla mnie też specjalnie czytelne. Natomiast na przystankowych tabliczkach jest tylko numer linii, bardzo schematyczny plan trasy, z którego jak dla mnie nic nie wynika, oraz, co mnie zaciekawiło- treść wiadomości, którą można wysłać pod podany numer telefonu i tym sposobem uzyskać informację o przewidywanej najbliższej godzinie przyjazdu autobusu.

 Jeśli chodzi o bilety to jest kilka znanych mi rozwiązań. Przede wszystkim, bilet można kupić u kierowcy wrzucając odliczone pieniądze do maszyny (standardowa opłata za przejazd wynosi $2,25- opłaty są tutaj za przejazd, a nie za czas przejazdu). Właściwie nie jest to kupno biletu, a uiszczenie opłaty, ponieważ żaden bilet nie jest wydawany. Poza tym, w większości dużych sklepów można kupić bilety na określony okres czasu, np. tygodniowe. W czasie ważności biletu można jeździć autobusami bez ograniczeń i co mnie zaskoczyło- nie są to bilety imienne! Bilety takie aktywowane są podczas pierwszego przejazdu w specjalnym urządzeniu obok kierowcy autobusu. Dla przykładu obok i poniżej zamieszczam mój bilet tygodniowy :)

    A teraz kilka słów o tym, jak wygląda przejazd. Do autobusu wsiada się pierwszymi drzwiami i u kierowcy albo opłaca się przejazd, albo okazuje ważny bilet. Wnętrze autobusu trochę różni się od wnętrza polskiego. Przede wszystkim, nie jest poniszczone :] Ponadto, najbliżej wejścia są miejsca dla osób starszych lub niepełnosprawnych. Co ciekawe, jeżeli wejdzie osoba z wózkiem, to część tych siedzeń można złożyć, żeby zrobić więcej miejsca. Natomiast jeżeli ktoś chce przewieźć rower, to musi go przymocować do specjalnych uchwytów na zewnątrz autobusu. Poza "pierwszymi" drzwiami, są jeszcze drzwi "tylne", umiejscowione w środkowej części autobusu, przez które można jedynie wysiadać, ponieważ otworzyć można je tylko od wewnątrz. Nie ma przycisków "na żądanie", ale wzdłuż całego autobusu, przy oknach, rozciągnięta jest linka, za którą trzeba pociągnąć, jeżeli chce się wysiąść na najbliższym przystanku. Moim zdaniem jest to dosyć ciekawe rozwiązanie, ponieważ pociągnięcie takiej linki jest możliwe w każdym miejscu autobusu.
   Ogólnie muszę przyznać, że podobają mi się rozwiązania przyjęte tutaj odnoście komunikacji autobusowej. Są jednak pewne zjawiska, niezależne od organizatorów publicznego transportu, które bardzo negatywnie wpływają na moje nerwy... Kiedy jedzie się w Polsce autobusem, tramwajem czy innym środkiem lokomocji, to kiedy w środku zaczyna wydzierać się jakieś dziecko, rodzice czy opiekunowie natychmiast próbują doprowadzić je do porządku. Natomiast tutaj, kiedy jakieś dziecko wydziera się w autobusie, gwiżdże czy w jakikolwiek inny sposób zakłóca ciszę, rodzice w najlepszym wypadku nie reagują, a w najgorszym- dokładają hałasu śmiejąc się równie głośno co ich dzieci... I nie trwa to chwilę, ale cały przejazd takiej wesołej rodzinki. I co jeszcze zauważyłam? Do tej pory miałam do czynienia z taką sytuacją 3 razy ( na około 8 przejazdów), i za każdym razem była to rodzinka meksykańska...

   A dla tych, którzy z jakichkolwiek względów pragną zgłębić wiedzę na temat funkcjonowania komunikacji miejskiej w Chicago, polecam stronę Chicago Transit Authority (CTA): http://www.transitchicago.com/

12/17/2011

Chicago Botanic Garden

Chicago Botanic Garden
   Temat przygotowań do Świąt chyba już na chwilę obecną przemaglowałam dostatecznie, więc dziś czas na coś innego :). Zdałam sobie sprawę, że jeszcze ani razu nie pisałam o ciekawych, wartych odwiedzenia miejscach w Chicago. Dzisiaj, na pierwszy rzut, pójdzie jedno z moich ulubionych miejsc, może nie jakoś specjalnie spektakularne, ale z pewnością napawające pozytywną energią. Chicago Botanic Garden.
   Bardzo lubię to miejsce, bo o każdej porze roku można tam odkryć coś innego, można się poczuć, jakby było się zupełnie gdzie indziej niż wcześniej. I nie wiem dlaczego, ale to właśnie w Botanic Garden czuję się najbardziej jak w Polsce... Spacer tam, pośród tak różnorodnej roślinności, zawsze dodaje mnóstwo energii, a przypływ tlenu jest tak duży, że aż przyjemnie zaczyna boleć głowa. To miło pooddychać trochę czystszym powietrzem niż na co dzień, tym bardziej, że to "codziennie" powietrze pozostawia wiele do życzenia- przeczytałam ostatnio, że EPA (Environmental Protection Agency) umieściła Chicago w 2009 r. na trzeciej pozycji na liście najbardziej toksycznych miast w USA (gorzej jest tylko w Atlancie i Detroit)...
   Chicago Botanic Garden zajmuje obszar blisko 160 ha i podzielony jest na mniejsze parki, np. park japoński czy sad. Warte zobaczenia są także palmiarnia i zbiór drzewek bonsai. Całość położona jest na dziewięciu wyspach, widoki są więc przepiękne, szczególnie dla tych, którzy lubią połączenie roślinności z wodą. Ponadto, poza zróżnicowaną florą, można obserwować także wiele zwierząt, głównie ptactwa, owadów i ryb. Dla tych, którzy poza kontaktem z przyrodą, pragną także dodatkowych atrakcji, przewidziane są np. czasowe wystawy czy mini-kolejka pokazująca najciekawsze miejsca w całych Stanach.
   Dla możliwości pełniejszej percepcji tego, o czym piszę, zamieszczam kilka zdjęć. Wszystkie są naszego autorstwa i pochodzą z różnych okresów- zdjęcia letnie są z początku września 2009, zdjęcia jesienne z końca października bieżącego roku, a zdjęcia zimowe- ze stycznia 2010 (uprzedzam o tym, żeby ktoś się przypadkiem nie przestraszył, że u nas już tyle śniegu:) ).

Fauna:



Park japoński:






Kolejka "wokół USA":



Dekoracje:






Wszystko inne:) :




12/14/2011

Coraz bliżej Święta...

Coraz bliżej Święta...
   I tak oto, nie wiadomo kiedy, nastała połowa grudnia. Ten okres roku kojarzy mi się już od dobrych kilku lat z czerwoną ciężarówką coca-coli i lecącym w tle "coraz bliżej święta" oraz zwiastunami "Kevin sam w domu" pokazywanymi w reklamie świątecznej ramówki Polsatu. A jak jest tutaj? Wprawdzie czerwonych ciężarówek jest pod dostatkiem, ale zauważyłam też kilka innych, ciekawych, przedświątecznych zjawisk.
   Po pierwsze, Amerykanie mają dziwny zwyczaj stawiania w domu choinki przy samym oknie. Nie wiem, czy robią to po to, żeby pochwalić się wszystkim przechodniom i sąsiadom, jakie mają pięknie ustrojone drzewko, czy też może traktują to jako element jednocześnie wewnętrznej i zewnętrznej dekoracji domu. W każdym razie ciekawie to wygląda, kiedy jedzie się wieczorem ulicą, i w praktycznie każdym domu widać choinkę ustawioną przy samym oknie, dokładnie przy samym środku ściany.
   Po drugie, wracając trochę do maglowanego już przeze mnie tematu dekoracji (to chyba lekkie zboczenie zawodowe, jako że w Polsce pracowałam w branży dekoracyjnej), zauważyłam, że średnio co 3-4 Amerykanin chce chyba co najmniej dorównać Hallowi (Danny DeVito) z filmu "Deck The Halls" ("Wesołych Świąt"), który uparł się, że udekoruje dom lampkami tak bardzo, żeby był widoczny z kosmosu. Tutaj też, szczególnie przejeżdżając ulicami wieczorami, ma się oczy dookoła głowy i zachwyca się większością dekoracji. Fakt, niektóre są przesadzone, pomieszane są różne style, ale i tak robi to wrażenie. Może niedługo zbiorę się i porobię trochę zdjęć, to wrzucę na bloga. A na razie musi wystarczyć zwiastun "Deck The Halls" :).




   Kolejne spostrzeżenie- Amerykanie mają w sklepach wszystko dużo przed czasem. Tzn. na przykład dekoracje świąteczne były dostępne w sklepach już w sierpniu! I wcale nie powiedziałabym, że jest to dobre, przede wszystkim z dwóch powodów- po pierwsze, przez te kilka miesięcy można już stracić złapany w sierpniu nastrój świąteczny, a po drugie, w grudniu dekoracje są już bardzo przebrane i czasem ciężko jest znaleźć coś ładnego. Pamiętam, jak przyjechałam tu na Święta 2 lata temu i klika dni przed Wigilią pojechaliśmy kupić lampki na choinkę... byliśmy w chyba 5 sklepach, zanim w końcu jakieś znaleźliśmy! Dlatego teraz, mądrzejsi o tamte doświadczenia, kupiliśmy lampki już w listopadzie :) I jeszcze jedno- tak jak wspomniałam, dekoracje wchodzą do sprzedaży w drugiej połowie sierpnia, i co ciekawe, część z nich od razu jest na przecenie;]
   Co też mnie zaskoczyło- istnieją tutaj, choć nie są zbyt powszechne, całoroczne sklepy z dekoracjami świątecznymi, głównie bombkami. Byliśmy nieźle zmieszani, kiedy zobaczyliśmy taki sklep po raz pierwszy, będąc na wakacjach w Południowej Karolinie. Był to dosyć mocny kontrast- spacer w letnich ubraniach po sklepach z pamiątkami, a tu nagle, nie wiadomo skąd- sklep z bombkami!

A co u mnie?
   No cóż, również powoli zaczynam przygotowania do Świąt. W weekend pojechaliśmy kupić choinkę. Co mnie zaskoczyło- żywe choinki są tutaj przepiękne i bardzo tanie, np. za naszą, ok. 170 cm, zapłaciliśmy $25.
   W ostatnim tygodniu zrobiliśmy chyba jednak pewien błąd... Postanowiliśmy nastroić się jeszcze bardziej i w radiu samochodowym ustawiliśmy stację, w której lecą same świąteczne piosenki. Poskutkowało to tym, że na chwilę obecną nie jestem już w stanie ich słuchać, a że teraz w każdym sklepie puszczany jest taki właśnie repertuar, staram się nie jeść przed wyjściem na zakupy...

12/11/2011

O języku Polonusów

   Kiedy przyjechałam tutaj pierwszy raz, bardzo zaskoczyło mnie, że wielu Polaków, którzy mieszkają tutaj nawet 20-30 lat, nie zna angielskiego. I nie mówię tu o jakiejś perfekcyjnej znajomości angielskiego, ale chociażby o podstawowych zwrotach czy wyrażeniach przydatnych w życiu codziennym. Z czasem zrozumiałam ten fenomen. Nie wiem, czy dotyczy to tylko Chicago (przypuszczam, że podobnie jest w innych miastach, w których żyje dużo Polonii), ale można tu załatwić praktycznie wszystko bez znajomości angielskiego. Polacy są zatrudnieni w większości banków, urzędów, wypożyczalni samochodów, o sklepach już nie wspomnę. Wystarczy więc tylko powiedzieć "polisz plis" i zaraz przysyłany jest jakiś pracownik mówiący po polsku. Jest to z pewnością duże ułatwienie, ale też niestety demobilizuje wielu Polaków do nauki angielskiego. I do tego są "polskie dzielnice", jak chociażby znane Jackowo, w których można poczuć się niemal jak w Polsce, bo wokół słychać praktycznie tylko nasz język. Ale o tych polskich dzielnicach kiedy indziej :)

   Mimo wszystko język angielski, co oczywiste, jest tutaj obecny na każdym kroku, co wiąże się także z tym, że ma duży wpływ na tutejszy język polski. Powstają więc swoiste hybrydy językowe, spolszczone słowa i zwroty angielskie, używane przeważnie przez Polaków nie znających angielskiego na poziomie wyższym niż bardzo podstawowy. Bywa to niekiedy dosyć zabawne. I tak oto usłyszeć można np.:
- "Idę wziąć siałer."
- "W pracy klinuje flory."
- "morgeć" (od "mortgage")
- "Umyj disie" ( naczynia)
- "Idź wyrzucić garbeć" lub "wyrzuć śmieci na garbeć"
- "komplenować" (skarżyć się)

   Co ciekawe, w Chicago istnieje co najmniej kilka szkół dla obcokrajowców, w których można nauczyć się angielskiego od poziomu zerowego do poziomu, powiedzmy, mocno średnio-zaawansowanego. Są to szkoły zarówno amerykańskie, jak i polskie. I co jeszcze ciekawsze, są to szkoły całkowicie bezpłatne, w których dodatkowo za darmo dostaje się podręczniki. Czemu więc tak wielu Polaków nie zna angielskiego chociaż w stopniu komunikatywnym? Tej zagadki jeszcze nie udało mi się rozwikłać.

12/09/2011

Misz-masz

Misz-masz
   Kilka dni temu cała tablica na Facebooku krzyczała do mnie, że w Szczecinie spadł śnieg. Więc teraz ja informuję, że i do Chicago w końcu zawitała zima i spadł pierwszy śnieg. Szału nie ma, ale przynajmniej skończyły się te szare, jesienne widoki. I można już spokojnie, z czystym sumieniem, zacząć słuchać świątecznych piosenek :)


   Nie tylko pierwszy śnieg zwiastuje zbliżające się wielkimi krokami Święta, także w moim ukochanym Dunkin' Donuts można już kupić sezonowe donaty. Jeżeli ktoś tylko odwiedza USA, to moim zdaniem Dunkin' Donuts jest miejscem, które koniecznie trzeba odwiedzić. Jest to pączkowo- kawowy fast-food, trochę zbliżony do znanego już w Polsce Starbucksa. Donaty i muffinki mają wręcz nieziemsko smaczne, a jeszcze jak dodać do tego równie przepyszną gorącą czekoladę, to już całkiem można się rozpłynąć. Osobiście zawsze rzucam się na ich sezonowe wyroby, bo na ogół są jeszcze smaczniejsze, niż te dostępne cały rok.




   A skoro ma być misz-masz, to jeszcze jeden krótki wątek spożywczy. Odkryłam tutaj, w jednym z meksykańskich sklepów warzywnych, bardzo fajne warzywo- fasolę żurawinową (cranberry bean). Nie wiem, może jest ona i w Polsce, ale ja się z nią nigdy wcześniej nie spotkałam. A dlaczego jestem nią taka zachwycona? Ponieważ jest słodziutka i można ją jeść jak bób, tylko że z jeszcze większym smakiem :)


   No, to tyle na dzisiaj :) Kończę i idę kibicować mojej koleżance w Miss Polonia :)

12/04/2011

Kiermasz bożonarodzeniowy (Christkindlmarket)

Kiermasz bożonarodzeniowy (Christkindlmarket)
   Pogoda dziś była nawet do zniesienia, więc jak zapowiadałam, wybraliśmy się do Downtown na kiermasz bożonarodzeniowy. Jest to wydarzenie organizowane na podobieństwo świątecznych jarmarków niemieckich, ale kto kiedykolwiek był na takim kiermaszu w Berlinie, tym chicagowskim na pewno nie byłby w pełni usatysfakcjonowany. Przede wszystkim, ten tutejszy jest o wiele mniejszy, Obejść go można spokojnie w pół godziny, chyba że ktoś postanowi spróbować jakichś smakołyków bądź napitków. Po drugie, co mnie oburzyło, choć właściwie powinnam była się tego spodziewać, połowa z tych i tak nielicznych przecież stoisk, to stoiska z jedzeniem i piciem. I o ile przyjemnie było w ten chłodny dosyć dzień napić się grzańca w unikatowym kubeczku, to już drażniący był widok budek z hot-dogami i hamburgerami. Ale cóż, taki urok Ameryki, że wszędzie musi być dużo śmieciowego jedzenia. Na szczęście było też inne jedzenie, jak niemieckie precle, austriackie strucle czy francuskie naleśniki. Stoisk z dekoracjami świątecznymi było za to moim zdaniem zdecydowanie za mało, co skutkowało chociażby tym, że do każdego z nich były ogromne kolejki i ciężko było się do nich dostać, żeby chociaż zorientować się w ofercie. Ale jak już się człowiek do takiego stoiska dopchał, to nie wiadomo było, na czym oko zawiesić! I kolorowe bombki ze szkła lub porcelany, i ołowiane żołnierzyki, i drewniane pajacyki z ruchomymi rączkami i nóżkami...  Wszystko tak cudowne, że chciałoby się wszystko mieć. Ale  prym i tak wiodły oczywiście nasze polskie bombki :)
   A żeby oddać trochę tego przedświątecznego klimatu jarmarku, załączam kilka zdjęć:











    A na koniec jeszcze kilka słów o tym, jaką nauczkę wyciągnęliśmy z dzisiejszego wypadu do centrum: nigdy przenigdy nie jechać do Downtown w weekend, nie sprawdziwszy uprzednio, czy tego dnia nie odbywa się przypadkiem jakiś mecz! Dziś tego nie sprawdziliśmy i nie dość, że wpadliśmy w ogromne korki, to jeszcze mieliśmy problem ze znalezieniem taniego parkingu, gdyż pech chciał, że akurat dzisiaj musiał odbywać się mecz Chicago Bears (drużyna futbolu amerykańskiego). Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło- mieliśmy przynajmniej okazję zobaczyć tłumy fanów w granatowo- pomarańczowych barwach Bearsów zmierzające niczym pielgrzymka zombie na stadion. Kolejny interesujący widok w USA. Choć bardziej jestem ciekawa, jak to wszystko wyglądało po zakończonym meczu... ;]

12/04/2011

Emigracyjne przekleństwo

   Rozpoczynając pisanie tego bloga założyłam, że będę pisała tylko o przyjemnych i interesujących rzeczach. Niestety, życie na emigracji nie składa się z samych pięknych i udanych dni, są też nieprzyjemne momenty, więc może i o nich warto napisać, skoro są takim nieodłącznym elementem.
   Największą zmorą życia na emigracji jest moim zdaniem tęsknota.
   Tęsknota za Polską jest moją towarzyszką od pierwszego dnia pobytu tutaj. Nie ma dnia, żebym nie myślała o mojej kochanej rodzinie i o wspaniałych przyjaciołach, żebym nie wspominała ulubionych miejsc czy nie sprawdzała nowin z kraju i z mojego rodzinnego miasta. Nie ma dnia, żebym nie odczuwała wątpliwości, czy aby na pewno podjęłam słuszną decyzję i nie ma dnia, żebym nie odczuwała wyrzutów sumienia, że zostawiłam wszystko i wszystkich. Każdy dzień jest jak walka, żeby jednak nie myśleć o tym wszystkim za dużo, żeby się nie zagłębiać, nie analizować, bo już doskonale wiem, czym taka przegrana w danym dniu walka potrafi się zakończyć..
    Muszę jednak przyznać, że po przeszło trzech miesiącach, tęsknota przybrała inny wymiar, można by rzec- wykrystalizowała się. Na początku był to ból za utratą wszystkiego, co było mi bliskie i przerażająca wizja tego, czego w najbliższej przyszłości zapewne będzie mi brakować. Teraz już doskonale wiem, czego mi brakuje. I nie myślę tu nawet o tak oczywistych kwestiach jak tęsknota za bliskimi osobami samymi w sobie, ale o np. ogromnej chęci wyjścia z przyjaciółkami na babskie pogaduchy do H. czy na hamburgera do B.. Zachcianka niby niewielka, a jednak niemożliwa do zrealizowania. I to właśnie boli najbardziej, ta potworna niemoc i bezsilność.
   Ktoś może powiedzieć: W takim razie wracaj!. Oczywiście nie jest to takie proste, a poza tym nie po to tu przyleciałam, żeby wracać. I mimo tych wszystkich emocji i wątpliwości nie żałuję swojej decyzji.
   Cóż, tęsknota na emigracji była, jest i będzie i nie jest to nic nadzwyczajnego czy zadziwiającego. Trzeba się po prostu przyzwyczaić.

   Ale żeby zakończyć optymistycznym akcentem- jeśli jutro (mam na myśli niedzielę- ta różnica czasu jest potwornie niewygodna!) pogoda dopisze, pojedziemy do Downtown na targi świąteczne- coś podobnego, jak ma miejsce co roku w Berlinie. Będzie więc nowy temat na post i, mam nadzieję, trochę zdjęć :)

11/30/2011

O uśmiechu na poczcie

   Uśmiech na poczcie? Brzmi jak oksymoron. A jednak...
   Kilka dni temu musiałam wybrać się na pocztę. Wybrałam ten urząd, w którym nigdy wcześniej nie natrafiłam na kolejki, licząc że znów będę miała szczęście. Ale nie tym razem. Spotkał mnie niemiły widok ok. 15-20 czekających osób i raptem 3 otwartych okienek. Zapewne zrobiłam swoją polską, zniesmaczoną minę, ale chcąc nie chcąc musiałam poczekać. Siłą rzeczy obserwowałam więc sobie moich towarzyszy niedoli oraz całą sytuację. I jakie było moje zdziwienie! Nauczona doświadczeniami z polskich urzędów pocztowych spodziewałam się usłyszeć lada chwila całą wiązankę jęków i narzekań, zobaczyć powykrzywiane w złości i zniecierpliwieniu twarze i jeszcze bardziej powykrzywiane twarze pań w okienkach. A tu co? Ludzie się do siebie uśmiechali, niektórzy nawet nawiązywali niezobowiązującą konwersację, urzędnicy obsługiwali może bez pośpiechu, ale za to z uśmiechem na twarzy i nawet czasem rzucali jakieś miłe słowa do osób obsługiwanych lub tych stojących w kolejce. Właściwie to w ogóle miałam wrażenie, jakby nikt się nigdzie nie spieszył i przychodził na pocztę dla rozrywki. W tej sielankowej atmosferze pół godziny czekania upłynęło mi jak 5 minut. Całkiem ciekawe doświadczenie.

11/27/2011

Krótki post bez konkretnego tytułu, czyli kilka nowinek

Krótki post bez konkretnego tytułu, czyli kilka nowinek
   Black Friday minął zupełnie normalnie. Wprawdzie wybrałam się do kilku sklepów zobaczyć, co ciekawego oferują i faktycznie promocje były całkiem kuszące (np. 50% off na wszystko w niektórych sklepach odzieżowych), ale jakoś nie był to chyba mój dzień na zakupy. Oczywiście nie oznacza to, że wyszłam z całkiem pustymi rękoma! Udało mi się upolować bardzo ładne bombki choinkowe za 25% ich pierwotnej wartości. Tak więc teraz pozostaje już tylko kupić choinkę i mogę wpisać się w amerykańską tradycję robienia dekoracji dużo przed czasem. Co do dekoracji- pisałam w ostatnim poście o tym, że jak tylko skończy się jedna okazja, Amerykanie dekorują już domy na kolejną okazję. I cóż, muszę potwierdzić swoje słowa! W czwartek było Święto Dziękczynienia a już w piątek wieczorem pojawił się przed domami istny wysyp dekoracji bożonarodzeniowych! I muszę przyznać, ze chyba jednak bardzo mi się to podoba :)
   Zresztą- nie tylko przed domami pojawiły się dekoracje, ale także w centrach handlowych, choć to akurat już raczej nikogo nie zdziwi, ponieważ podobną sytuację mamy w Polsce. A oto dekoracje z jednego z centrów handlowych, które akurat odwiedziłam podczas piątkowych zakupów:



    Wracając do tematu Black Friday- dowiedziałam się wczoraj, że nie jest to jedyna okazja w tym miesiącu do zakupów po okazyjnych cenach. Mianowicie, w najbliższy poniedziałek będzie tutaj Cyber Monday- dzień, w którym duże zniżki oferują sklepy internetowe oraz zwykłe sklepy, prowadzące także sprzedaż internetową. Myślę, że ta okazja może szczególnie zainteresować moich Czytelników z Polski, gdyż tym razem i oni mogą włączyć się do zabawy :). Tak więc jutro zakupów ciąg dalszy!

11/23/2011

Thanksgiving, Black Friday i trochę innych opowieści

Thanksgiving, Black Friday i trochę innych opowieści
   Jutro (a według polskiego czasu już dziś), jak co roku w czwarty czwartek listopada, Amerykanie obchodzą Thanksgiving, a więc Święto Dziękczynienia (tak, tak, to ten dzień, kiedy wszyscy jedzą indyki!). Ponieważ jest to moje pierwsze Święto Dziękczynienia w USA, nie mogę jeszcze za wiele powiedzieć na temat jego obchodów i specyfiki ponad to, co każdy może sobie przeczytać na Wikipedii. Mimo to postanowiłam napisać kilka słów, żeby moi "wierni Czytelnicy" :) byli na bieżąco z tutejszymi wydarzeniami, zahaczając przy okazji o bliskie tematy.
   Duża część Amerykanów przywiązuje ogromną wagę do dekoracji domu na różne okazje. Jak tylko mija jedno święto bądź dzień, który w jakikolwiek sposób jest ważny dla społeczności, niemal natychmiast przed domami  pojawiają się dekoracje na kolejną, najbliższą w kalendarzu, choć niekoniecznie bliską czasowo, okazję. I tak oto już we wrześniu można znaleźć dekoracje na Halloween, a zaraz po Halloween na Thanksgiving lub nawet już na Święta Bożego Narodzenia. Następnie pojawiają się dekoracje walentynkowe, wielkanocne, etc. Należy przy tym dodać, że sklepy bardzo ułatwiają ludziom pracę, ponieważ oferują całą masę najróżniejszych dekoracji i to w całkiem przyzwoitych cenach. Z resztą, większość artykułów sklepowych jest tu w bardzo przyzwoitych cenach.... Wracając do tematu ogrodowych dekoracji- kilka dni temu wybrałam się na spacer, żeby sfotografować kilka dekoracji w okolicy. Niestety miałam trochę pecha, ponieważ był to akurat bardzo wietrzny dzień (co właściwie nie powinno dziwić w Chicago) i większość dekoracji była złożona. Jednak co nieco zdobyłam i zamieszczam poniżej :)


Pierwsza fotografia to typowo amerykański domek- z dekoracjami dopasowanymi do aktualnej pory roku i oczywiście z powiewającą na wietrze amerykańską flagą. Druga- zawiera mój ulubiony rodzaj dekoracji, czyli obiekty napełniane powietrzem. Przed niektórymi domami można spotkać tego typu dekoracje wielkości ok. 2 m i wtedy wygląda to wyjątkowo fajnie.
   Ale żeby nie być gołosłowną co do dekoracji na każdą okazję, zamieszczę jeszcze 2 zdjęcia: jedno, można powiedzieć, już nieaktualne, bo z dekoracją Halloweenową, a drugie- zrobione kilka dni temu, podczas rzeczonego wietrznego spaceru, potwierdzające moje słowa, że dla niektórych Amerykanów połowa listopada nie jest żadną przeszkodą dla zamontowania dekoracji bożonarodzeniowych (wprawdzie nie jest to jeszcze tak imponujące ustrojenie domu, jakie pewnie będzie można zobaczyć za 2-3 tygodnie, ale jednak jest).


    Odnoszę wrażenie, że ta , miła w gruncie rzeczy, tradycja zbierania się w gronie rodzinnym przy stole i konsumowania faszerowanego indyka, tudzież innych smacznych potraw, nie jest tak emocjonująca dla Amerykanów jak to, co następuje dzień, a właściwie już kilka godzin później. BLACK FRIDAY. To hasło, na które jak sądzę każdy mieszkaniec Stanów uśmiechnie się szeroko i poczuje wzrost ciśnienia w żyłach. Black Friday spokojnie mógłby być okrzyknięty świętem zakupoholików. Praktycznie wszystkie sklepy, za wyjątkiem sklepów typowo spożywczych, przygotowują na ten dzień specjalne promocje i obniżki. Nie są to obniżki, do których jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce- 5-10%, tutaj obniżki sięgają najczęściej kilkudziesięciu procent! Szczególną gratką są promocje w sklepach z elektroniką. Ludzie potrafią stać w kolejkach do sklepu po kilkanaście godzin, koczować w śpiworach, żeby tylko dostać się do środka jak najszybciej po otwarciu. Sklepy oczywiście wychodzą naprzeciw wymaganiom klientów i zdarza się, że otwierają swoje drzwi już o północy! Zobaczymy, może i my wpadniemy w szał czarnopiątkowych zakupów? :) Jak trafimy coś interesującego, na pewno się pochwalę! :)

11/21/2011

Słów kilka o amerykańskiej telewizji

   Oglądając amerykańską telewizję można dojść do przekonania, że Amerykanie są bardzo schematyczni. Każdy dzień tygodnia roboczego wygląda mniej więcej tak samo na większości stacji, każdy weekend ma prawie identyczny program. W Polsce miałam zwyczaj "skakania" po programach, żeby zobaczyć, co jest ciekawego o danej porze w telewizji. Tutaj takie zachowanie jest pozbawione najmniejszego sensu- wystarczy spojrzeć co aktualnie emitowane jest na jednym programie i można mieć już wyobrażenie o tym, co jest na pozostałych.
   I tak oto dzień rozpoczyna się od programów śniadaniowo- informacyjnych. Można się z nich sporo dowiedzieć o aktualnych wydarzeniach w mieście, a także poznać trochę ploteczek ze świata, oczywiście niezbyt pikantnych, jak na telewizję śniadaniową przystało. Następnie przychodzi czas na różnej maści "shows", a więc np. Jerry Springer Show (tak, ten człowiek nadal żyje i nadal jest bardzo popularny!), Maury Show, Steve Wilkos Show etc. Wszystkie one mają zbliżoną tematykę- rodzinne "tragedie", zdrady, kłamstwa itp. Ktoś, kto słabo zna angielski, oglądając te programy na pewno bardzo szybko poznałby takie słowa i sformułowania jak "cheating", "you lied to me" czy "he was a wonderful woman" (zaimek osobowy użyty poprawnie!). Oglądając tego typu programy można również dojść do przekonania, że Amerykanie są bardzo zafascynowani działaniem wykrywaczy kłamstw oraz testów DNA. Nie wiesz, czy Twój chłopak mówi prawdę zapewniając, że Cię nie zdradza? U Stevie'go Wilkosa dowiesz się prawdy! Masz dziecko, ale nie jesteś pewna, kto jest ojcem? Żaden problem, przyjdź do Maurego, a każdemu "podejrzanemu" zostanie przeprowadzony test DNA, po czym na antenie wszyscy dowiemy się, czy delikwent jest ojcem, czy też nie. Przypomniała mi się dosyć kuriozalna sytuacja, kiedy w jednym z odcinków występowała kobieta mająca kilkoro dzieci i kilkunastu potencjalnych ojców, przy czym, jak się okazało dzięki tym cudownym testom DNA, żaden z nich nie był ojcem żadnego z dzieci tej kobiety! Oczywiście niejednokrotnie można również zobaczyć w tego typu programach bijące się o zdradzającego mężczyznę kobiety, załamanych mężczyzn, którzy zakochani byli w cudownej kobiecie, która okazała się być mężczyzną czy inne kurioza. Zastanawiam się często na ile te programy są ustawione, ale nawet zakładając, że są one ustawione w 100% i ludzie są podstawieni, pozostaje pytanie- skąd biorą się chętni do występowania w tych "shows"? Jedyną dobrą stroną tych programów w moim odczuciu jest to, że od czasu do czasu zajmą się także inną tematyką, np. pomagają w odnalezieniu zaginionych osób.
   Programy te do późnego popołudnia przeplatają się z tasiemcami typu "Moda na sukces" oraz z programami sądowymi jak nasza "Anna Maria Wesołowska", przy czym co druga stacja telewizyjna ma swoją własną Anię. Następnie przychodzi pora na programy informacyjne, seriale i w końcu, późnym wieczorem, zaczynają się programy typu talk-show, do których zapraszane są gwiazdy kina i muzyki. Oczywiście i w tym przypadku prawie każda stacja ma swój własny talk-show.
   Weekend z kolei jest prawie w 100 % przeznaczony na transmisje sportowe, głównie transmisje rozgrywek NFL drużyn uniwersyteckich.
   A jak ma się na tym tle polska stacja telewizyjna? Słabiutko. W chicagowskiej kablówce jest tylko jeden kanał polski, który w dodatku nadawany jest raptem kilka godzin dziennie. A co ów kanał oferuje? Stare odcinki "Plebanii", "Klanu", oraz programy zaczerpnięte z TV Trwam. Ocenę tej ramówki pozostawiam każdemu z Was :)

11/15/2011

Kebab i inne jadło

   Planowałam napisać o czym innym, ale ostatecznie zdecydowałam się opisać moje najnowsze, bo dzisiejsze, spostrzeżenia.
   Temat bardzo prozaiczny, ale przesłanie jakże istotne: Ludzie, jedzcie polskie kebaby, bo w USA takich nie zaznacie!
   Dziś, po prawie 3 miesiącach, zjadłam kebaba. Ciężko było tutaj znaleźć coś takiego, ale w końcu natrafiliśmy na polską knajpkę z jedzeniem. Hot-dogi, hamburgery i, co najważniejsze, kebaby w bułce. Na szyldzie napisane, że jedzenie jak w Polsce, ale niestety muszę przyznać, że daleko temu do prawdy. Kebab, jako jedzenie, nie był może zły, ale do kebaba do jakiego my, Polacy, jesteśmy przyzwyczajeni, było mu zdecydowanie daleko. Przede wszystkim podawany jest w połowie bułki, a nie jak u nas- w ćwiartce, ale to akurat nie jest problem. Gorzej jest z mięsem i surówką- mięso wydaje się być zwykłym drobiem podsmażonym na patelni, a surówka- kapusta z kukurydzą i ogórkiem kiszonym. A gdzie marchewka, gdzie czerwona kapusta, pomidor? No i sosy... Czyżbym dostała zwykłą mieszankę majonezu i keczupu?
   Ogólnie trzeba przyznać, że na emigracji bardzo brakuje polskiego jedzenia. Nie mówię tu nawet o schabowym z ziemniakami, ale o smaku jedzenia, szczególnie warzyw i owoców. Co z tego, że są sklepy (głównie meksykańskie), w których można kupić przez cały rok tuziny różnych gatunków owoców i warzyw, poczynając od kilkunastu gatunków jabłek, poprzez truskawki, aloes, opuncję, fasolę żurawinową po produkty, których nazw nawet nie znam, skoro przeważnie są one prawie całkowicie pozbawione smaku? Jako wręcz psychopatyczna fanka truskawek wolę o niebo polskie, lipcowe truskawki, którymi cieszyć się mogę tylko przez miesiąc niż te tutejsze, całoroczne, pozbawione smaku i aromatu.
   Ale żeby oddać sprawiedliwość muszę napisać, że południe USA, a przynajmniej te regiony, w których byłam- Południowa Karolina, Floryda, mają zupełnie inną specyfikę niż Chicago. Zapewne jest to przede wszystkim zasługa ciepłego klimatu, dzięki któremu większość owoców i warzyw jest świeżych, dostarczanych do sklepów prosto z plantacji, a nie składowanych w chłodniach. Ponadto, jest wiele plantacji, gdzie owoce i przetwory z nich można kupić prosto od plantatorów. Może i owoce te nie wyglądają często najpiękniej, ale za to ich smaku nie da się opisać! Brzoskwinie z Południowej Karoliny, grejpfruty, pomarańcze i kiwi z Florydy... Jak o nich myślę, czuję wokół siebie słońce i lato! A tymczasem nadchodzi szara, ponura jesień, kończy się Indian Summer, porównywane przez wielu do Złotej Polskiej Jesieni, a o smaku i zapachu truskawek można tylko pomarzyć...

11/14/2011

Pierwsze wspomnienia

   Jakie jest jedno z moich pierwszych wspomnień z USA? To był gorący lipcowy dzień 2009 roku. Gorące promienie słoneczne wręcz parzyły skórę, a wilgoć uniemożliwiała swobodne oddychanie. Jechaliśmy właśnie do polskiego biura podróży dowiedzieć się o terminy wycieczek po Chicago, co by poznać trochę miasto, w którym z czasem przyjdzie nam żyć. Staliśmy na światłach, zaraz przy przejściu dla pieszych. I kiedy tak czekaliśmy na zielone światło, tuż przed maską naszego samochodu jakiś staruszek przeprowadzał swój rower. Nagle zebrał ślinę, obrócił się w naszą stronę i soczyście splunął na ziemię. Nie było to wymierzone w nas, po prostu pan postanowił pozbyć się nadmiaru flegmy, jednak nie był to najmilszy widok po kilkunastu godzinach w samolocie i stresującej odprawie na lotnisku. Nie był to widok, który odpowiadałby wyobrażeniu o tej potężnej Ameryce.
   To był mój pierwszy dzień w Chicago.
   Dlaczego więc postanowiłam tu wrócić, i to w dodatku na stałe?
Nie dla pieniędzy, pracy czy kariery- w Polsce skończyłam całkiem dobre studia i emigracja nie była mi potrzebna. Powód jest o wiele bardziej banalny- dla Miłości :)
   Mieszkam więc w tym czasem imponującym i ekscytującym, a czasem dołującym i przerażającym Wietrznym Mieście i obserwuję. Obserwuję, a efekty tych obserwacji postaram się zamieszczać na niniejszym blogu, żeby przybliżyć zainteresowanym jak wygląda życie tutaj, jakie panują zwyczaje, co nas- Polaków, Europejczyków - może zaskoczyć oraz ile prawdy o Stanach kryje się w amerykańskich filmach.

   Enjoy!
Copyright © 2016 Pamiętnik Emigrantki , Blogger