3/28/2013

Oto i ona- Pani Wiosna :)

Oto i ona- Pani Wiosna :)
   Wczoraj przeglądałam wczystkie archiwalne posty, aby dopasować zdjęcia do nowej szerokości bloga. Natrafiłam na zdjęcia, które dodawałam mniej więcej w połowie marca zeszłego roku, przedstawiające kolejne oznaki wiosny. Pomyślałam sobie: " Kurczę, a kiedy w końcu w tym roku będę mogła dodać takie zdjęcia?". Zima w tym roku była okropna. Lato na dobre skończyło się w połowie września i prawie od razu zrobiło się bardzo zimno. Wprawdzie śnieg zaczął padać dopiero pod koniec grudnia, ale za to w różnym natężeniu jego opady pojawiały się jeszcze do połowy marca. Do tego mrozy i jakaś taka ogólna nieprzyjemna aura.
   Aż tu nagle dziś, zupełnie niespodziewanie, moim oczom ukazał się taki widok:



Ach, jakże się cieszę, że nareszcie przyszła wiosna! Jeszcze dziś wrzucam do pralki zimową kurtkę i odwieszam ją do szafy. Przyszedł czas na trampki i wiosenne kurtki! Jupi! (czas najwyższy, przecież kwiecień już za pasem!!!)

3/26/2013

Emigrantka dla Magazynu Polonia- wywiad z Moniką Dixon

Emigrantka dla Magazynu Polonia- wywiad z Moniką Dixon
  
Magazyn Polonia
Jak pisałam kilka postów temu, od jakiegoś czasu współpracuję z Magazynem Polonia. Ostatnim razem zaprezentowałam Wam wywiad z Fryderykiem Rossakovsky-Lloyd, polonijnym artystą w Londynie. Dziś pozwolę sobie zamieścić wywiad, który ukazał się w tym samym wydaniu Magazynu Polonia (kwiecień 2012)- z Moniką Dixon, Polką w Chicago, konsekwentnie realizującą swoje plany i marzenia. Jak widać- można i warto :)

Wywiad przeprowadzony został mniej więcej rok temu, część informacji jest więc siłą rzeczy nieaktualna. Uważam jednak, że można z niego wyczytać trochę o chicagowskich realiach i możliwościach, jakie nadal dają Stany Zjednoczone. 

Zapraszam do lektury! :)

Sukces nie jest przeznaczeniem... Jest podróżą


"Co ważniejsze dla sukcesu: talent czy pracowitość? A co ważniejsze w rowerze: przednie czy tylne koło?" - zapytał kiedyś George Bernard Shaw. Monice Dixon, twórczyni strony BeeCloser i BeeCloser Kids, specjalistce od public relations i marketingu, organizatorce konferencji biznesowych, filantropce oraz żonie i matce, z pewnością nie można odmówić ani talentu, ani pracowitości.

Monika Dixon (zdj. Parrish Lewis)
Nie można jej także odmówić dodatkowych, sprzyjających osiągnięciu sukcesu cech: dużej dozy empatii, optymizmu, wytrwałości i wiary w siebie. Osiągnięcie sukcesu było więc w jej przypadku jedynie kwestią czasu. Owszem, był to czas trudny, w którym znalazło się miejsce także na porażki. Jednak, jak doskonale wiemy, siła człowieka nie polega na tym, że nie upada, ale na tym, że potrafi się podnosić. Tak też było z Moniką - każda porażka, każdy problem w realizacji zamierzonych celów, dodawał jej tylko mobilizacji i siły do dalszych działań.
Monika Dixon nie spoczywa jednak na laurach. Docenia swoje mniejsze i większe osiągnięcia, a każde z nich skutkuje postawieniem sobie kolejnych celów do zrealizowania zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Monika jest ciągle w biegu, zdobywa kolejne sukcesy i wytrwale dąży do następnych. W końcu sukces nie jest przeznaczeniem… Jest podróżą.

Z Moniką Dixon rozmawia Paulina Grunwald.

Paulina Grunwald: Moniko, mieszkasz w USA od 10 lat. Pamiętasz jeszcze swoje pierwsze kroki na emigracji?
Monika Dixon: Pamiętam doskonale moment, w którym przyleciałam. Był to 2 stycznia 2002r.; znajomi mieli mnie odebrać o 7 wieczorem, ale czekałam na nich aż do 21:30. Nie zdawałam sobie sprawy, że będą aż tak spóźnieni i byłam pewna, że już po mnie nie przyjadą. Te dwie i pół godziny samotności na lotnisku były brutalne, byłam bardzo przestraszona i zastanawiałam się nad zabukowaniem powrotnego lotu do Polski.
Moja przygoda w Ameryce zaczęła się od pracy w charakterze opiekunki dla starszej Amerykanki. Wielu z nas przylatuje do Stanów Zjednoczonych z wielkimi nadziejami, ale zaczynamy tak naprawdę od zera, od prac, które pozwalają nam przetrwać i zapewnić przynajmniej podstawowe warunki do życia. Nie mogę narzekać na pracę u mojej podopiecznej, bo mimo iż była to ciężka praca, to zarówno rodzina starszej pani, jak i ona sama, przyjęli mnie mile, czułam się u nich bezpiecznie. Mimo wszystko brakowało mi mojej rodziny.
Nie chcę kreować dla Was wizji sielanki, czas zapoznania się z amerykańskim stylem życia nie jest łatwy, dostosowanie się zajmuje dużo czasu, zaufania i wytrwałości. Należy pamiętać, iż jest to początkowy etap, z czasem wszystko staje się łatwiejsze i bardziej przejrzyste.

Wydaje się, że Twoje życie zawodowe zaczęło nabierać tempa w 2009 roku, kiedy powstała strona BeeCloser - platforma służąca rozwijaniu kontaktów międzyludzkich, a także nawiązywaniu relacji biznesowych na rynku polsko-amerykańskim. Skąd wziął się pomysł na ten projekt? Jak wyglądały początki?
Pierwsze dwa lata mojego pobytu w USA spędziłam w Rockford, gdzie miałam kontakt tylko z Amerykanami. Brakowało mi polskiego jedzenia, polskiej rozmowy z przyjaciółmi i tak naprawdę robienia czegoś, co nie dotyczyło opieki nad starsza panią. Nie miałam dostępu do młodzieży, literatury i przygody. Po pewnym czasie kupiłam komputer – był to mój lek na samotność. Na Onet.pl mogłam czatować z rożnymi osobami, jednak nigdy nie widziałam ich zdjęcia lub profilu - 9 lat temu nie było portali społecznościowych. Dla mnie i tak ogromne znaczenie miał fakt, że mogłam z kimś porozmawiać.
Pobyt ze starszą panią pozwolił mi na finansową niezależność. Po dwóch latach przeprowadziłam się do Schaumburg,  gdzie zaczęłam studiować Sztukę i Lingwistykę w Harper College. Studia w Ameryce przebiegają inaczej niż w polskich uczelniach. Twoje życie osobiste i towarzyskie nie rozwija się w szybkim tempie, ponieważ wszystkie klasy mają innych studentów i nie ma przerw, podczas których można kogoś bliżej poznać. Z tego powodu wciąż czułam dużą izolację i nie wiedziałam, jak ten stan zmienić. Wówczas właśnie przyszedł mi na myśl BeeCloser. Postanowiłam zrobić coś, co pozwoli mi na szybkie poznanie osób w moim otoczeniu, a także umożliwi innym osobom nawiązywanie relacji interpersonalnych i biznesowych. Chciałam także, aby portal stanowił źródło informacji dla Polonii o ciekawych wydarzeniach w mieście, w związku z czym poświęcałam sporo czasu na wyszukiwanie i wyselekcjonowanie informacji o eventach, które faktycznie warto odwiedzić, które są na odpowiednim poziomie, a nie tylko takich, o których wszyscy mówią, a które niekoniecznie służą poznawaniu ludzi.

Początkowo strona BeeCloser była nastawiona na polonijnych odbiorców. Jak wspominasz współpracę z polskimi biznesmenami?
Oj, nie było mi łatwo. Dla większości biznesmenów byłam młodą dziewczyną, która wzięła się znikąd na polonijnym rynku. Nikt o mnie wcześniej nie słyszał, nie miałam wyrobionej marki ani wiarygodności, a to jest w biznesie kluczowe. Nie uwierzylibyście ile listów prezentacyjnych napisałam, do ilu organizacji zadzwoniłam i na ilu przyjęciach byłam… A wszystko z minimalnym odzewem. Jedyną organizacją, która mnie wysłuchała i dała mi szansę, była Polish American Chamber Of Commerce oraz Pan Bogdan Pukszta, który bezinteresownie wspiera Izbę i pomaga jej członkom osiągnąć sukces. Pan Pukszta ma ogromną wiedzę na temat Polonii i przede wszystkim jest szczery w swojej opinii.

W pewnym momencie postanowiłaś zrealizować kolejny pomysł, związany z odgałęzieniem BeeCloser- BeeCloser Kids. Powiedz coś więcej o tym projekcie. Czy jego powstanie miało związek z tym, że sama stałaś się młodą matką poszukującą inspiracji na ciekawe spędzenie czasu z dziećmi?
Po dokonaniu rozpoznania na amerykańskim, jak również polskim rynku wydawało mi się, że moja publiczna persona nie obrazuje faktu, iż jestem mamą. Bycie dobrym rodzicem jest dla mnie najważniejsze. Zawsze szukałam nowych projektów dla Nadii i Enzo: nowego parku, placu zabaw czy przedstawienia dla dzieci. Szukanie takich informacji jest bardzo czasochłonne i tak naprawdę nigdy nie wiedziałam, jak dobre okaże się być moje odkrycie. BeeCloser Kids to platforma, która ma na celu zachęcenie rodziców do aktywnego uczestnictwa w poszerzaniu wiedzy na temat kultury, zajęć i  zainteresowań naszych dzieci, a przede wszystkim dzielenie się informacjami i doświadczeniami, które pozwolą nam podjąć lepszą decyzję w przyszłości. Innym słowy, BeeCloser Kids ma odpowiadać na pytania: co, gdzie, jak i kiedy w życiu malucha, czyli stanowić swoistą ściągawkę dla rodziców.

W zeszłym roku BeeCloser wraz z JMP Global zapoczątkowało serię biznesowych konferencji, mających na celu między innymi przybliżenie słuchaczom tematyki rozwoju osobistego, dróg do osiągnięcia sukcesu czy technik motywacyjnych. Czy na Waszym koncie zapisały się już jakieś sukcesy?
Cztery razy w roku organizujemy w centrum Chicago spotkania biznesowe, które odwiedza w przybliżeniu 200-280 gości. Do tej pory zorganizowałyśmy: “Made In Chicago”, “Think Big Act Bigger”, “Team Work Makes The Dream Work” i “The Success Is A Journey”. Naszymi gośćmi byli między innymi: Sekretarz Stanu Illinois, Pan Jesse White, White House Director of Events for the Clinton Administration, Laura Schwartz, prezenter telewizji CBS2 Pan Ryan Baker oraz Pan Kevin Boehm, współzałożyciel BokaGroup.

Poza działalnością promocyjno- marketingową współpracujesz także z amerykańską stacją telewizyjną  ABC7. Nie wszyscy wiedzą, że osobą, która stała za organizacją wywiadu z byłym prezydentem Polski, Lechem Wałęsą, który mieliśmy okazję obejrzeć  w Dzień Pułaskiego w porannym programie „Windy City Live”,  byłaś właśnie Ty. Jak wspominasz to doświadczenie?
Możliwość współpracy z Prezydentem Wałęsą była momentem, który będę zawsze pamiętać i dumnie wspominać. Emocje w dniu wywiadu sięgnęły zenitu, a tempo, które Prezydent narzucił było zaskakujące zarówno dla mnie, jak i dla całej stacji ABC7. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik i nie było nawet mowy o popełnieniu najmniejszego błędu. Pan Wałęsa dobrze rozumie zmiany społeczne i jest zwolennikiem rozwoju mediów społecznościowych.

Warto wspomnieć również o tym, że w codziennym biegu nie zapominasz o pomocy słabszym i chętnie udzielasz się, bądź sama organizujesz rozmaite akcje charytatywne. Które z tych akcji najbardziej zapisały się w Twojej pamięci?
Najbardziej emocjonalnym momentem dla mnie była gala „Bear Neccessities”. To był pierwszy wieczór, podczas którego program trwał prawie 2 godziny i żaden z gości nie śmiał się  nawet poruszyć. „Bear Neccessities” to organizacja, która wspiera badania w zakresie leczenia nowotworów u dzieci. Założycielka organizacji, Kathleen Casey, straciła swojego syna Bear 19 lat temu i od tamtego czasu dzielnie walczy o to, aby pomóc chorym dzieciom i stworzyć dla nich niezapomniane momenty. Podczas gali płakałam wiele razy, bowiem choroby dotykają nawet najmniejsze dzieci i ogrom tragedii rozrywa nawet najtwardsze serca. Jako rodzice przekładamy przedstawioną wiedzę na naszą rodzinę i nie wyobrażam sobie nawet, przez co niektórzy z nas przechodzą. Kathleen poświęciła swoje życie dla „Bear Neccessities”; stworzyła organizację, która nie tylko pomaga dzieciom, ale także uczy rodziców, przyjaciół czy znajomych, jak pomóc osobom chorym i sobie samym w zrozumieniu walki o życie naszych bliskich.

Pozwolę sobie wrócić na chwilę do tematu biznesu - jakie wydarzenie sprawiło Ci największą radość, dało najwięcej satysfakcji?
I tutaj mam dla Was nowinkę!  W kwietniu otwieram oficjalnie firmę „Monika Dixon Public Relations”. Zbudowałam silny zespół, z którego jestem bardzo dumna. Chciałabym Wam przedstawić Kamila Bartoszcze z KBE Studios, Arthura Swidzinskiego, Kristin Kojzarek, Nicole Townsend i Rubin Roche z Ross-Images.com. Już nie mogę się doczekać, aby zobaczyć nas w akcji! Naszym ważnym projektem będzie „Quo Vadis 2012”- konferencja w Chicago dla młodych polskich liderów (odsyłam na stronę www.quovadischicago2012.com).

Wiem, że lubisz bawić się modą, więc nie sposób również nie wspomnieć o wydarzeniu, które miało miejsce we wrześniu ubiegłego roku. Pismo „CS Magazine” uznało Cię za jedną z najlepiej ubranych kobiet biznesu w Chicago. Jak się poczułaś zostając tak wyróżniona? Czy pociągnęło to za sobą jakieś nowe możliwości bądź propozycje?
Zrozumienie mody i pojęcie stylu to coś, co się posiada lub nie. Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, w jaki sposób nasz styl ubierania zwraca uwagę innych i kształtuje ich pogląd o nas i na to, co robimy. Wychodzę z założenia, że ubiór, tak jak maniery czy sposób w jaki się wysławiamy, obrazuje kim jesteśmy i w dużej mierze prezentuje nasze możliwości etyczne i biznesowe. W mojej branży zrozumienie mody jest ważne, ponieważ pozwala na oszacowanie jak bardzo aktualny jest nasz wizerunek prezentowany przez media, gdzie są teraz trendy oraz w jaki sposób można wykreować zapotrzebowanie na daną postać. Moim zadaniem jest  zbudowanie najlepszego wizerunku dla Ciebie, Twojej firmy lub Twojego produktu i umieszczenie informacji o Tobie w prasie, telewizji i internecie, szczególnie na portalach społecznościowych.
Fakt wyróżnienia mnie jako jednej z pięciu najlepiej ubranych kobiet w Chicago był dla mnie zaskoczeniem, ponieważ 8 tygodni wcześniej przyszedł na świat nasz synek Enzo i moda była ostatnią myślą w mojej głowie. Nie ukrywam jednak, że owe zaproszenie sprawiło mi wiele radości i dało powód do dobrych zakupów.
Po artykule w „CS Magazine” otrzymałam wiele propozycji. Byłam sędzią na Italian Fashion Expo, pracowałam z Top Shop, Mark Shale, a niedawno wzięłam udział w pokazie mody, który wylansował „The Working Wardrobe”, magazyn wyróżniony przez Forbes. Zostałam także zaproszona do pokazu mody dla Bloomingdales podczas Exposure Event, w którym wystąpię jako modelka oraz będę rozpowszechniać wiedzę o „Bear Neccessities”.

Projekty, o których do tej pory rozmawiałyśmy, to tylko kropla w morzu Twoich zajęć. Jesteś niewątpliwie bardzo zajętą kobietą! Czy w 24-godzinnej dobie udaje Ci się znaleźć czas na relaks? Co najbardziej Cię odpręża?
Nie jest mi łatwo się zrelaksować. W tempie, w którym żyję, zawsze o czymś myślę, mam dużo obowiązków i staram się nie zawieść nikogo. Zabawa oraz przebywanie z dziećmi ma jednak magiczne działanie, potrafi bowiem odciągnąć moje myśli od pracy i skupić się na Enzo i Nadii. Lubię również czytać i spędzać czas z mężem.

Jaki stosunek do absorbującej Cię pracy ma Twoja rodzina - mąż, dzieci? Nie domagają się większej uwagi?
W domu trzymamy się ściśle  harmonogramu. Nie ma telefonów czy pracy w weekend i absolutnie żadnych rozmów po godzinie 8 wieczorem.  Nie zawsze nam ten plan wychodzi, ale staramy się go trzymać.  Dopóki oboje rozmawiamy i jasno przekazujemy sobie informacje, wszystko jest pod kontrolą. Podczas weekendu spędzamy dużo czasu z dziećmi, robimy wszystko razem i układamy plany na kolejny tydzień. Nadia zawsze wie o moich projektach i często chodzi ze mną na spotkania, np. gdy planowałam otwarcie Allium w hotelu FourSeasons, Nadia była obecna i z uśmiechem przedstawiła wszystkim swoją opinię.

Odnosisz sukcesy zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i prywatnej. Czujesz się już kobietą spełnioną, czy brakuje Ci jeszcze czegoś do pełni szczęścia? Jakie są Twoje kolejne cele?
Na tym etapie mojego życia czuję się szczęśliwa. Po latach ciężkiej pracy nareszcie widzę rezultaty. Mam dwa zdrowe maluszki i męża, który wspiera moje działania i na koniec dnia wita mnie z uśmiechem. Mam znajomych, których uwielbiam i klientów, z którymi mogę się pośmiać i wykonać świetną prace.
Moim celem jest rozwój osobisty, jak i zawodowy. Ważne jest dla mnie zarówno pozostawanie kreatywną matką i żoną, jak i właścicielką biznesu.

Podczas lutowego seminarium „Success is a journey” organizowanego przez JMP Global, powiedziałaś: „Sukces nie jest celem… Jest podróżą”. Wydaje się, że Ty akurat jesteś bardzo doświadczoną podróżniczką. Jaka jest Twoja recepta na sukces?
Każdy z nas jest inny, każdy z nas znajduje się w innej sytuacji, ma inne korzenie i swoją historię. Jedyną rzeczą, która nas łączy, jest miłość do tego, co lubimy robić.  Zacznij robić to, co kochasz, nawet jeśli możesz to tylko robić na pół etatu. Nie rezygnuj ze swojego marzenia. Czytaj dużo na temat, który Ciebie interesuje , otaczaj się osobami, które są mądrzejsze od Ciebie, tylko wtedy zauważysz różnicę, wniesiesz nowe perspektywy i pozostaniesz zmotywowany do dalszej aktywności.

 

3/24/2013

Amerykańskie smaki: owoce morza- makaron z krewetkami i cukinią

Amerykańskie smaki: owoce morza- makaron z krewetkami i cukinią
zdjęcie pochodzi z Internetu
   Jak wspominałam w pierwszym, i jak do tej pory jedynym, poście z cyklu Amerykańskie smaki, kuchnia jest nieodłącznym elementem kultury każdego kraju. Dziś chciałam poruszyć temat owoców morza, które są tutaj bardzo popularne, przypuszczam że między innymi dlatego, że nie są tak drogie jak na przykład w Polsce. Jest bardzo dużo restauracji serwujących głównie owoce morza, w tym także sieciowych, jak np Red Lobster ("czerwony homar"), kótrą nota bene bardzo polecam- za obiad dla 2 osób możemy się spokojnie zmieścić już w $40. Nawet, jeśli wybierzemy się do restauracji niewyspecjalizowanej w potrawach z owoców morza, to i tak na 99% dostaniemy tam przynajmniej  krewetki, które są zdecydowanie najpopulraniejsze. Przypuszczam, że popularność owoców morza rośnie wprostproporcjonalnie do bliskości któregokolwiek z oceanów :) I jakość zapewne również, choć i w Chicago nie możemy narzekać.
   Poza restauracjami, spory wybór owoców morza oferują nam też supermarkety. Nie mówię tu nawet o zwykłych mrożonych krewetkach, ale na przykład o małżach, przygotowanych już w specjalnej maślano-czosnkowej zalewie, które wystarczy tylko ugotować. Ten smakołyk po raz pierwszy zaserwowali nam nasi znajomi. Było to nawet zabawne, kiedy ledwo uporałam się z jedną małżą, podczas gdy na talerzyku 11-letniego syna naszych znajomych widniał już całkiem pokaźny stosik małżowych skorupek :) Ale cóż poradzić, kiedy prawdziwe obcowanie z owocami morza rozpoczęło się dopiero w Stanach :) Nie wiem, jak teraz wygląda w tym temacie sytuacja w Polsce, ale na pewno, kiedy wylatywałam z Polski niespełna 2 lata temu, nie było aż takiej dostępności owoców morza, a jeśli już się jakieś znalazło, to były dosyć drogie. Zdecydowanie był to rarytas, a nie tak jak tutaj- rzecz praktycznie codzienna.

   Dziś chciałabym zaprezentować Wam przepis z kuchni mojej kuzynki na makaron z krewetkami i cukinią. Uważam, że jest rewelacyjny! Wszystkie produkty z pewnością dostępne są również w Polsce, a że nie od dziś wiadomo, że wszystkie owoce morza to niezły afrodyzjak, to polecam go tym bardziej :) Okazja zawsze się znajdzie :)

Składniki:
-krewetki (najlepiej nie gotowane), jeśli są mrożone to należy je wcześniej odmrozić;
-makaron linguini (spłaszczony spaghetti :));
-cukinia;
-wino białe, najlepiej półwytrawne;
- sól;
-pieprz;
-masło;
-woda z ugotowanego makaronu;
-czosnek;
-mała cebula lub szalotka;

Przygotowanie:
Makaron wstawić do osolonej wody, gotować aż będzie al dente. W międzyczasie na patelni rozpuścić 4-5 łyżek masła i podsmażyć drobno posiekany czosnek i cebulę, aż się zeszklą. Dodać wino, tyle aby zakryło solidnie dno patelni. Podgotować aż do momentu gdy straci połowe objętości. Dodać krewetki i cukinię pokrojoną cienko wzdłóż. Podgotować do momentu, kiedy krewetki zrobią się różowe, nie dłużej.
Przełożyć krewetki i cukinię na talerz, a do samego sosu dodać makaron i 3/4 kubka wody z gotowania makaronu. Dobrze wymieszać, aż makaron i sos się ładnie połączą. Doprawić solą i pieprzem, jeśli jest to potrzebne.

Uwaga: jeśli sos jest za gęsty, dodać więcej wody z gotowania makaronu.
Wyłożyć na ozdobny półmisek i na wierzch ładnie poukładać krewetki i cukinię.
Można skropić cytryną.



Nie mam niestety zdjęcia potrawy, ale myślę, że i bez tego wszyscy zainteresowani sobie świetnie poradzą :)

Natomiast Ci, którzy mają ochotę, mogą przygotować także sałatkę brokułową z boczkiem, o której pisałam tutaj.

3/21/2013

Szukałam tostownicy, a znalazłam....

Szukałam tostownicy, a znalazłam....
   Ostatnio stwierdziliśmy z Danielem, że czas zaopatrzyć się w tostownicę. W Polsce korzystaliśmy  tego wynalazku dosyć często i tęskno nam już do tych pysznych kanapek z serem, pieczarkami i ogórkiem, a tutaj jakoś do tej pory nie mogliśmy się zebrać, by owo urządzenie zakupić.
   Weszłam więc sobie na Amazon, stronę prawdopodobnie również dość dobrze znaną w Polsce, i rozpoczęłam poszukiwania. W życiu bym nie przypuszczała, że chcąc kupić tak prostą rzecz, stanę przed tak trudnym wyborem! Oto kilka przykładów tego, w czym Amerykanie opiekają sobie kanapki oraz innych wynalazków, nota bene bardzo popularnych w USA:)

 Jak już nie raz wspominałam w swoich postach, Amerykanie uwielbiają sport. Wszelkie dziedziny. I uwielbiają kolekcjonować rózne gadżety związane ze swoimi ulubionymi drużynami. No bo czemu by na przykład nie zjeść kanapki z logo chicagowskiej drużyny baseballowej- Cubsów? :) Dodam tylko, że fan chyba każdej drużyny w USA może znaleźć tostownicę dla siebie :)


Nie tylko kibice, ale i dziewczynki oraz (nie)dojrzałe kobiety, mogą zaopatrzyć się w tostownicę odpowiadającą swoim upodobaniom- na przykład w kształcie Hello Kitty... Ba, można całą kuchnię urządzić w tym motywie! Jest przecież jeszcze toster, mikser, nawet mikrofala! I oczywiście wiele więcej :)



Co jeszcze ciekawego skrywają w swoich kuchennych szafkach Amerykanie? Bardo popularne są tutaj wszelkie urządzenia "tostownico-i-gofrownico-podobne", służące np. do robienia precli, muffinków i jeszcze innych smakołyków, których nazw w języku polskim niestety nie znam (ba! nie wiem, czy w ogóle istnieją!). Oto kilka przykładów:




O ile urządzenia tego typu widziałam już niejednokrotnie w sklepach, np. Kohls, i sama nie wiem, czemu wczesniej nie wpadłam na pomysł takiego posta, o tyle poszukiwania na Amazonie jeszcze szerzej otworzyły mi oczy. Czego to ludzie nie wymyślą!

Oto, drodzy Państwo, przyrząd, w którym można szybciutko przygotować śniadanie- 2 jajka, 2 plasterki bekonu, wkładamy do mikrofali i po krzyku.
A tutaj natomiast możemy podziwiać urządzenie 3 w 1, w kórym możemy zrobić tosty, ugotować jajko oraz podgrzać mięso. Śniadanie w 4 minuty-czyż to nie cudowne?

Wszystko pięknie. Napatrzyłam się, nadziwiłam, nazachwycałam i nakrytykowałam. A tostownicy jak nie miałam, tak nie mam...

3/20/2013

Czym zajmuję się, gdy nie piszę bloga oraz poznajcie Fryderyka

Czym zajmuję się, gdy nie piszę bloga oraz poznajcie Fryderyka
Magazyn Polonia
    Niedawno obiecałam, że zdradzę jedno z moich zajęć, którym oddaję się w Chicago i z powodu którego cierpi czasem blog. Otóż, od trochę ponad roku współpracuję z Magazynem Polonia i tak się szczęśliwie złożyło, że niedawno współpraca nabrała trochę tempa. Mam więc nadzieję, że wkrótce będziecie mogli przeczytać jeszcze więcej nie tylko moich blogowych postów, ale i artykułów. Zachęcam też do odwiedzania Magazynu Polonia w internecie, portal się jescze rozwija (do niedawna Magazyn Polonia wydawany był w wersji drukowanej), ale zdradzę Wam w sekrecie, że w przygotowaniu jest sporo ciekawych projektów, w tym również moich, więc będzie się działo i niedługo będzie wstyd się przyznać, że nie zna się Magazynu Polonia:)

Dziś chciałabym podzielić się z Wami wywiadem, który przeprowadziłam blisko rok temu z naszym polskim, choć emigracyjnym, artystą- malarzem i poetą, którego nota bene miałam okazję poznać własnie dzięki "Pamiętnikowi Emigrantki". Fryderyk Rossakovsky- Lloyd, bo o nim mowa, zdecydowanie ma głowę pełną pomysłów i długo w miejscu nie usiedzi. Jego ostatnim projektem jest portal e-sztuka, który ma łączyć wszystkie artystyczne dusze, chcące podzielić się swoją twórczością. Zainteresowanych zachęcam do odwiedzenia bądź nawet rejestracji na portalu :) Pod auspicjami e-sztuki będzie również wydawany drukowany kwartalnik, którego pierwszy numer, o ile posiadam aktualne informacje, powinien pojawić się na przełomie marca i kwietnia. A w owym dziewiczym numerze będzie można przeczytać mój krótki artykuł podsumowujący pierwszy kwartał życia kulturalnego chicagowskiej Polonii :)

Ale do rzeczy- zapraszam do lektury wywiadu z Fryderykiem :)

Postawiłem wszystko na jedną kartę... I udało się!



Frederick Rossakovsky-Lloyd. Nazwisko nie brzmi wprawdzie polsko, ale niech nikt nie da się zmylić! Jest tym bardziej warte zapamiętania, że z każdą wystawą staje się coraz bardziej popularne i cenione nie tylko w londyńskim, ale i międzynarodowym świecie sztuki.
Fani twórczości Rossakovsky’ego nie wahają się wydać 5 000 USD, aby móc powiesić upatrzony obraz w swoim salonie. Jak do tej pory największym powodzeniem cieszył się obraz „Size Zero From Tehran”, licytowany jeszcze przed rozpoczęciem wystawy. Jednak nie można zapominać, że Rossakovsky-Lloyd to nie tylko malarz, ale pełnowymiarowy artysta – jego twórczość obejmuje także rzeźbę, dramatopisarstwo i poezję. O ile rzeźba weszła do kręgu zainteresowań artysty stosunkowo niedawno, o tyle pozostałe aktywności rozwijane są z sukcesami od wielu lat. Także miniony rok nie był pod tym względem wyjątkiem – na rynku ukazała się książka pt. „Wypominki i wspominki”, łącząca w sobie poezję, prozę poruszającą tematy autobiograficzne oraz wybór reprodukcji własnych rzeźb glinianych. Można więc śmiało powiedzieć, że z kim jak z kim, ale z Rossakovskym nudzić się nie można.

Pomimo działania na wielu płaszczyznach artystycznych wydaje się, że w ostatnim czasie to właśnie malarstwo przyniosło Rossakovskiemu największą sławę. Każdy kolejny cykl „The Noughties” przysparzał twórcy kolejnych fanów, a powstająca dopiero kolekcja poświęcona żywotom świętych już budzi niemałe zainteresowanie. Przekłada się to także na ilość ekspozycji – jedynie w zeszłym roku obrazy Rossakovsky’ego wystawiane były w Paryżu, Polsce oraz trzykrotnie w Londynie.

O emigracji, przełomach w życiu oraz pracy artystycznej z Frederickiem Rossakovsky-Lloyd rozmawiała Paulina Grunwald.


Fredericku, od blisko 8 lat mieszkasz w Londynie. Co skłoniło Cię do emigracji?


Wyemigrowałem dawno temu. Początkowo zwyciężyły z całą pewnością względy ekonomiczne. Gdy w 1991 roku, zaraz po maturze, starałem się znaleźć pracę, jedyną propozycją był zasiłek dla bezrobotnych. Zastanawiałem się nad uczelnią. Wiedziałem jednak, że wszyscy moi starsi koledzy stają przed „zasiłkowym” dylematem po ukończeniu studiów. Nie podobało mi się to w ogóle.
Po szkole muzycznej I i II stopnia potrafiłem grać na skrzypcach, pianinie, umiałem śpiewać, tańczyć – czyli mogłem z powodzeniem zacząć na przykład żebrać. Nie było to moje życie, poza tym nie chciałem grać w orkiestrze, bo tego po prostu nie czułem. W dniu kiedy skończyłem szkołę, zrezygnowałem ze wszystkiego, czego się w niej nauczyłem.
Wyjechałem do Francji, by po kilku latach wrócić do Polski. Zatrudniłem się w Tesco, gdzie zostałem managerem ds. personalnych i zarządzałem zasobami ludzkimi. Świetnie zarabiałem, ale nie miałem czasu na życie. To był wyłącznie czas pracy i nieprzyzwoicie wysokich zarobków gdyby porównać z innymi. W pewnej chwili poczułem, że potrzebuję „oddechu” i z dnia na dzień wyjechałem na długie wakacje do Indii. Wtedy wszystko się odmieniło. Po powrocie zostałem bezprawnie zwolniony, co udowodniłem w sądzie, sam się reprezentując. Wygrałem z Tesco i dostałem wysokie odszkodowanie. Przez następny rok próbowałem coś zrobić. Wydałem dwa tomiki wierszy i napisałem kilka dramatów. Zrobiłem także kilka wystaw malarskich, jednak nie miało to przełożenia na pieniądze. W końcu wziąłem pożyczkę i zrealizowałem najbardziej skandaliczny w swoim życiu projekt. Był to spektakl wyreżyserowany na podstawie mojego dramatu „Spowiedź”, o tym samym tytule. Niestety oprócz skandalu i ogromnego szumu medialnego przedsięwzięcie zaowocowało tym, że wpadłem w długi. Wtedy też zrozumiałem, że muszę z Polski wyjechać, bo nie mogłem tam żyć na poziomie. Padło na Londyn.


Jak wspominasz swoje początki na emigracji? Co było dla Ciebie najtrudniejsze? Jak było w Twoim przypadku z barierą językową?


Zależy, o której emigracji mówimy. W wieku 19 lat wyjechałem do Francji. Nie byliśmy w Unii Europejskiej, zresztą wtedy Unia jeszcze nie istniała. Wyjazd był jedyną szansą na lepsze życie. Początki jednak były przejmująco trudne. Jestem uparty i tylko dlatego przetrwałem pierwszy rok. Nie znałem języka, bo w szkole w Polsce uczyłem się niemieckiego i rosyjskiego. Potem, gdy zacząłem mówić po francusku, mogłem stanąć na nogi i zająć się tym, co lubiłem robić. Zacząłem pisać, a moje wiersze zaczęły być publikowane. W okresie francuskim powstało też wiele dramatów. Nie malowałem wtedy jeszcze, nie miałem ku temu warunków. W przypadku emigracji angielskiej od razu postawiłem wszystko na jedną kartę. Jechałem do Londynu ze ściśle określonym planem: malowanie i wystawy, a przy okazji pisanie dla Polonii. Moje obrazy spodobały się od razu i zaczęły się sprzedawać. Każda wystawa zakończona była sukcesem, dlatego też coraz częściej i łatwiej znajdowałem sponsorów na kolejne. Zacząłem być zapraszany do różnych stowarzyszeń, jednak odmawiałem, bo cenię sobie niezależność. Nie chcę być w żaden sposób ograniczany i nikomu niczego narzucać; najlepiej czuję się jako wolny ptak.


W jaki sposób opisałbyś brytyjską Polonię? Czy zauważasz jakieś jej cechy szczególne?


Są dwie polonie: stara i nowa. Stara to ludzie światli, wykształceni, stopieni z Wielką Brytanią, biegle posługujący się językiem angielskim... Nowa to ludzie, którzy w większości przyjechali do innego kraju tylko na chwilę. Nie zależy im na przyjaźniach, tylko na pieniądzach. Dlatego też żyją tanim kosztem, poświęcają kilka lat swojego życia na to, żeby czegoś się dorobić i wracają do kraju. Nie widzę w tym nic złego. Skoro nie mogą zarobić w Polsce, czemu nie mieliby  zarabiać tutaj? Na moje oko tylko ok. 15% nowej Polonii brytyjskiej chce tutaj zostać i pomału się osiedla.


Wiem, że w swoim życiu mieszkałeś już w wielu miejscach, nie tylko w Polsce, ale także na świecie – studiowałeś na przykład we Francji. Czy w związku z tym odczuwasz jeszcze tęsknotę za krajem lub rodzinnym miastem?


Już nie. Nie czuję się już związany z Polską i nie tęsknię. Tak było kiedyś, teraz po prostu odwykłem. Oczywiście lubię wiele rzeczy związanych z Polską. Prenumeruję niektóre gazety, każdego miesiąca zamawiam wysyłkowo kilka pozycji książkowych i filmowych; nie mam tam już jednak przyjaciół, bo zbyt długo mieszkam za granicą.


Czy w związku ze swoimi licznymi podróżami i przeprowadzkami czujesz się Obywatelem Świata?


Tak.


Czy byłbyś gotów wyprowadzić się z Londynu? Jeśli tak, to gdzie? Czy byłyby to może Indie?


Nie chcę wiązać się z Londynem. Jestem coraz starszy i coraz bardziej cenię sobie spokój. Wprawdzie do emerytury mi daleko, ale nie kręcą mnie już całonocne dyskoteki, szum, hałas i picie do rana – ten okres minął. Do Indii nigdy – to nie kraj dla mnie. Ja muszę mieć ciszę, ale i cywilizację na odpowiednim poziomie. Kanada, może UK, tylko jakieś spokojniejsze miejsce, no i Paryż...


Zapytałam o Indie, ponieważ wiem, że jest to ważny dla Ciebie kraj – w dużej mierze ze względu na podróż, którą odbyłeś tam kilka lat temu i która była przełomem zarówno w Twoim życiu osobistym, jak i artystycznym. Opowiesz mi o niej, jaki wywarła wpływ na Twoje życie? Co się zmieniło w Twoim życiu po tej podróży?


Moje podróże do Indii mają w dużej mierze charakter religijny. Jestem buddystą od 1986 roku, kiedy to przyjąłem schronienie. Indie to raczej hinduizm, jednak buddyzm występuje nadal w północnych Indiach, głównie dlatego, że Tybetańczycy zostali wyrzuceni z własnego kraju lub zmuszeni do ucieczki. Artystycznie natomiast urzekły mnie kolory. Dzięki Indiom zrozumiałem też, jak ulotne jest życie, jak mało jesteśmy indywidualni i jak mało znaczy życie egoisty... dlatego moje Noughties nie mają twarzy.


W najbliższym czasie planujesz kolejną podróż do Indii. Jaki obierasz cel tej podróży? Spodziewasz się kolejnego przełomu?


Mam nadzieję na pozytywny przełom. Przełomy w moim życiu są najczęściej bardzo bolesne i dopiero po czasie okazuje się, że to najlepsze, co mogło mi się przydarzyć...


Znaczną cześć Twojej twórczości artystycznej stanowi malarstwo. Jakie są Twoje inspiracje?


Z malarstwa żyję. Moja twórczość literacka, w tym poezja, jest coraz częściej czytana, natomiast nie pozwoliłaby mi na utrzymywanie się. Artysta musi też myśleć o ekonomii, niestety. Tak więc głównie maluję. Oczywiście uwielbiam malować i cieszy mnie to, że obrazy się sprzedają, tym bardziej, że moją główną inspiracją są odczucia – maluję tylko i wyłącznie tak, jak czuję. Stąd też moje Noughties – postacie bez twarzy. Muszę jednak przyznać, że mój styl zaczyna się zmieniać – na przykład „Święta Barbara” z nowej kolekcji ma już twarz.

Teraz powstaje także rzeźba, jako kolejny etap lub szczebel. Nie zdecydowałem jeszcze, czy będzie to krok do przodu, czy po prostu zabawa i hobby.


Jesteś bardzo płodnym artystą – doczekałeś się już 37 wystaw. Jak oceniasz ostatnią: „The Noughties – goddess style”?


The Noughties ewoluują. Każdy cykl ma inną nazwę. Z drugiej strony zaczynają powoli przechodzić do lamusa. Pojawiają się twarze... Krytycy mówią że Noughties to ja, że jestem ich ojcem... Zgadzam się, ale przecież mogę mieć kilkoro dzieci.

Jeśli chodzi o ostatnią wystawę, to oceniam ją bardzo pozytywnie – okazała się naprawdę wielkim sukcesem.


Tematykę Twojej aktualnie powstającej kolekcji stanowią żywoty świętych. Co skłoniło Cię do poruszenia tego akurat tematu?


Jestem zwolennikiem prawdy. Na kłamstwie niczego nie da się zbudować. Nie walczę z religią i nie jest moim zamiarem obrażanie uczuć innych. Nie mogę jednak przeboleć, gdy ludzie powielają nieprawdę lub się jej wyrzekają. Gdy byłem dzieckiem, mówiono mi bzdury na temat świętych. Spowodowało to, że odszedłem od Kościoła. Znalazłem drogę odpowiednią dla mnie.  Wielu ludzi odchodzi jednak i tkwi w zawieszeniu z powodu braku zaufania.

Moi święci to te same osoby, które przedstawiane są na obrazkach w kościołach. Różnica jest taka, że u mnie pojawiają się w formie bliższej do historycznej prawdy. Na przykład Maria Magdalena, zanim przeszła przemianę wewnętrzną, była prostytutką. Nie można się tego wyrzec, bo i po co? Święci byli w mojej głowie wiele lat. Teraz mogę sobie pozwolić na ich malowanie.


Na koniec roku planujesz przyjazd do USA. Planujesz w związku z tym jakąś wystawę tutaj? Czy zawitasz także do Chicago?


Tego jeszcze nie wiem, na razie wszystko jest w fazie planowania. Wiem jednak, że chciałbym zobaczyć i odwiedzić Nowy Jork, Los Angeles, Chicago i Waszyngton.

Obecnie skupiam się na mniej odległych wydarzeniach – w maju zaplanowane mam cztery wystawy w Polsce. Jest to dla mnie ważne wydarzenie, ponieważ będzie to dopiero drugi raz, kiedy wystawię swoje prace w ojczystym kraju.


W takim razie pozostaje mi życzyć Ci powodzenia w realizacji planów. Dziękuję za rozmowę.

The noughties - moonbeams and stars

the noughties they look at you - love for sale

3/17/2013

Dzień św. Patryka w Chicago

Dzień św. Patryka w Chicago

   Chicago jest zdecydowanie najbardziej multikulturowym miastem, w jakim miałam okazję do tej pory być. Ogromną mniejszość narodową stanowią tu Irlandczycy. Nie powinno więc dziwić, że i ich święta są tutaj bardzo hucznie obchodzone, szczególnie, jeśli są tak wdzięczne jak Dzień Świętego Patryka :)

3/12/2013

Mała aktualizacja blogowa :)

   Dziś taki post- nie post, żebyście wiedzieli, że żyję i nie zapomniałam o blogu, ale ostatnio mam bardzo dużo rzeczy na głowie i niestety blog poszedł w odstawkę.Mam nadzieję, że już nie na długo :) Zaniedbałam też moje ulubione blogi, nad czym bardzo ubolewam, ale liczę, że wkrótce będzie mi dane nadrobić zaległości.
   W międzyczasie jednak postanowiłam wyjść Wam na przeciw i ponieważ już niejednokrotnie, nie tylko pod ostatnim postem, pojawiały się prośby o większe zdjęcia, przearanżowałam trochę szatę graficzną, co być może niektórzy już zauważyli ;) Mam na myśli zrezygnowanie z lewej szpalty bocznej i poszerzenie kolumny głównej, co umożliwia wklejanie zdjęć w większym formacie. Niestety, wymaga to manualnej zmiany formatu zdjęć we wszystkich dotyczczasowych postach, na co niestety póki co nie mam czasu, więc możliwe, że gdzieś coś się będzie rozjeżdżac, dopóki się tym nie zajmę. Zniknął też uroczy żółty kurczak, który pojawiał się w lewym dolnym rogu, a który już mi się opatrzył, a niektórych Czytelników wręcz drażnił :P.

   Co sądzicie o tych zmianach? Jest teraz lepiej czy gorzej? Pytam, bo jakoś nie jestem przekonana do nowego wyglądu, choć sama nie wiem dlaczego...

   Z kolejnych zmian, które jednak dopiero nastąpią, i to jeszcze sama nie wiem kiedy- planuję przeniesienie bloga na własną domenę. Jeśli ktoś się na tym zna i zechce udzielić wskazówek bądź pomóc w jakikolwiek sposób, to będę bardzo wdzięczna :)

   Natomiast jeśli chodzi o to, co zaplanowałam tematycznie na najbliższe dni, to:
1) w sobotę w Chicago odbędą się obchody Dnia Św. Patryka. Będzie parada i farbowanie rzeki, pewnie się tam wybierzemy, więc i post się pojawi :)
2) skoro już tak się tłumaczę, że jestem zajęta i nie mam czasu na bloga, to zdradzę Wam wkrótce jedno z moich zajęć :)

To tyle w ramach aktualizacji :) Mam nadzieję, że następny post będzie już znów dotyczył Chicago :)


p.s. Cieszę się, że pomimo mojej ciszy na blogu macie chęć nadal komentować posty oraz że pojawili się nowi obserwatorzy :)


3/02/2013

Spacer po Chicago

Spacer po Chicago
   Do dzisiejszego posta natchnęła mnie Justyna i jej  "Spacer po Barcelonie". Pomyślałam sobie, że w ten zimowy jeszcze, mimo że już marcowy, dzień miło będzie przypomnieć sobie lato, gorące promienie słoneczne na skórze i radość, która wręcz wisiała w powietrzu. Zapraszam Was więc na spacer po Chicago, na który zabrałam moich przyjaciół z Polski, gdy przylecieli na mój ślub. Pamiętam, że był to męczący dzień, dużo chodzenia, dużo zwiedzania, a do tego upał. Ale myślę, że wsyscy, mimo że zmęczeni, wrócili tego dnia do domu usatysfakcjonowani :) Posta dedykuję oczywiście Im: Magdzie, Eli, Justynie i Mariuszowi.
    Niektóre widoki mogą być już znane Czytelnikom, ale czemu nie spojrzeć na nie jeszcze raz?


Czekamy na kolejkę do downtown...
Pierwszym punktem na trasie naszej wycieczki będzie Willis Tower ze swoim punktem widokowym.

 Zaraz po wyjściu z kolejki ukazuje się naszym oczom On- majestatyczny, górujący nad miastem Willis Tower...

... ale po drodze też jest na czym oko zawiesić :) Na zdjęciu Statue of Agriculture, po drugiej stronie, co niestety na zdjęciu jest nieuchwycone, znajduje się Statue of Industry.

 Wjeżdżamy na 103 piętro Willis Tower, gdzie znajduje się taras widokowy. Przy ładnej pogodzie widoki są przepiękne!

Więcej o Willis Tower można przeczytać TUTAJ.

Wychodząc z Willis Tower można podziwiać eksponaty związane z historią miasta i Abrahamem Lincolnem.


Wychodzimy ze zwartej zabudowy drapaczy chmur i kierujemy się do Fontanny Buckingham...


... a następnie, spacerując przez uroczy skwerek, do serca Millenium Park, gdzie czeka na nas symbol Chicago- rzeźba Cloud Gates, bardziej znana jako "Fasolka".




Ale najpierw damy swoim zmęczonym nogom ukojenie w "rzeczce" przy łące w Millenium Park.I można też zrobić konkurs na łowienie monet stopami :)


 Jest i Ona! Nasza Fasolka :) Uwielbiam widok miasta odbijający się w niej.









 I Fasolka widziana od wnętrza.

Gorąco jest tak męczące, że postanawiamy skorzystać z pobliskich fontann. Nie tylko dzieci mają z nich pożytek, my również! Cóż to za rewelacyjny pomysł, żeby postawić 2 ogromne fontanny w samym centrum miasta, w którym temperatura latem prawie każdego dnia oscyluje wokół 40 stopni Celsjusza!

 Od fontann kierujemy się do ostatniego już punktu w Millenium Park- Teatru Letniego.

W ciągu letnich dni, kiedy żar leje się z nieba, jest on zazwyczaj pusty, ale wieczorem nabiera życia! W weekendy odbywają się w nim koncerty muzyki klasycznej. Wstęp na nie jest darmowy i wiele osób korzysta z tej atrakcji, przychodząc z kocykiem i butelką wina :)
 
 
   Z Millenium Park, idąc wzdłuż brzegu jeziora, kierujemy się do jednego z moich ulubionych miejsc- bulwaru Navy Pier. Po drodze podziwiamy przepiękną marinę, jedną z wielu w Chicago.


Daleko w tle już widać Navy Pier :)




 :D Nie wiem, jak to skomentować- ot, taka amerykańska impresja :D
Najpierw postanawiamy przejść się częścią otwartą Navy Pier...




 ...a nastepnie wchodzimy do środka, gdzie można np. zaopatrzyć się w suweniry w jednym z wielu sklepików z pamiątkami...
... oraz odwiedzić palmiarnię.

Więcej o Navy Pier TUTAJ :)












    Kończąc zwiedzanie Navy Pier wszyscy jesteśmy już tak zmęczeni, że marzymy tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Ale nie tak szybko! Czeka nas jeszcze długa droga autobusem w godzinach szczytu... Całe szczęście, że nawet z autobusowego okna potrafi człowieka zaskoczyć miły widok :)



Copyright © 2016 Pamiętnik Emigrantki , Blogger