1/30/2016

Floryda: w Indiańskiej wiosce

Floryda: w Indiańskiej wiosce
     Kiedy ostatnim razem byliśmy na Florydzie i przejeżdżalismy przez Park Narodowy Everglades, mniej więcej w połowie drogi natrafilismy na indiańską wioskę. Jednak jako że nie mieliśmy czasu zatrzymać się tam na dłużej, miejsce to trafiło na moją listę "do zobaczenia następnym razem". Kiedy więc w grudniu udaliśmy się ponownie na południe Florydy, oczywistym było, że tym razem wioska Indian Miccosukee znajdzie się w naszym programie zwiedzania :)
      Tak się szczęśliwie złożyło, że akurat w czasie naszego pobytu w Cape Coral, w wiosce odbywał się Festiwal Sztuki i Rękodzieła, co było dla mnie dodatkowym magnesem. Kiedy tylko przeczytałam, że podczas Festiwalu do wioski przyjeżdżają różne plemiona indiańskie, by prezentować swoją kulturę i zwyczaje, wiedziałam że i mnie tam nie zabraknie!

     Wstaliśmy wcześnie rano i po około 2 godzinach jazdy dotarliśmy z Cape Coral do wioski Indian Miccosukke. Pierwsze ogromne zaskoczenie spotkało nas już w kasie biletowej, w której obsługiwała nas rdzenna Indianka. Kiedy tylko zorienotwała się, że jesteśmy Polakami, całkiem płynną polszczyzną powiedziała nam, że ma męża Polaka, jeśli dobrze pamiętam, to z Rzeszowa (a może z Radomia?), a tu właśnie idzie jej córka, która oprowadza po wiosce. Podeszła do nas córka i już naprawdę ładną polszczyzną zaczęła z nami rozmawiać! Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie- dotarliśmy właśnie na południe Ameryki Północnej, gdzie na bagnach usytuowana jest wioska indiańska, w której można porozumieć się po polsku! Nie mogło być inaczej- dzień musiał być udany :)


     Pierwszą atrakcją, z której skorzystaliśmy po przybyciu do wioski, była krótka przejażdża airboat'em. Jak być może niektórzy z Was pamiętają, podobne doświadczenie zdobyliśmy podczas poprzedniej wizyty w Everglades (TUTAJ), jednak tym razem było nieco inaczej. Po pierwsze, tereny, mimo że to wciąż ten sam park narodowy i wciąż mokradła, były nieco inne, a po drugie, jedną z atrakcji rejsu był przystanek w wiosce w stylu hammock, czyli de facto- w wiosce zbudowanej na palach na bagiennym terenie. Jak zostaliśmy poinformowani przez miejscowego przewodnika- wioski takie były budowane przez Indian zsyłanych przez ówczesny rząd w nieprzyjemne i niebezpieczne tereny Everglades. Jednak Indianie odnaleźli się w tym terenie, opracowali technikę budowania osad i obezwładniania aligatorów, a w Everglades żyją do dziś, choć oczywiście już nie w pierwotnych osadach. Aktualnie, owe hammock-style villages, to raczej miejsca do pokazywania turystom, a także do spotkań rodzinnych. Moim zdaniem, miejsca niesamowicie klimatyczne- zobaczcie sami:

Airboat- właśnie tak przemierza się bagna Everglades :) Jak się później dowiedzieliśmy, w całym Parku Narodowym głębokość mokradeł jest mniej więcej taka, że bez problemu można tam stanąć.
Hammock-style village. Aligatorów wszędzie pełno :)

Maszyny do szycia używane niegdyś przez Indianki

Tradycyjne lalki Indian Miccosukee, w strojach z równie tradycyjnymi zdobieniami. Jak zobaczycie na kolejnych zdjęciach, patchworki i kolorowe tasiemki są na porządku dziennym.


Urzekła mnie ta mała Indianka! Spójrzcie na jej piękną sukienkę- połączenie plemiennych motywów i kultury zachodniej- postaci z bajki "Frozen"

Bananowiec
I kolejny zwykły dzień w wiosce... Nie widać tego dobrze na zdjęciu, ale dziewczyny przy pomocy nitek/ żyłek łowią właśnie ryby :)
     
      Jak wspomniałam wcześniej, w głównej wiosce odbywał się właśnie Festiwal Sztuki i Rękodzieła. Dzięki temu mieliśmy okazję podziwiać wyroby rzemieślnicze różnych plemion, a także oglądać ich plemienne tańce i rytuały. Ile z tego było faktycznych obrzędów, a ile komercji, oczywiście można się zastanawiać, ale nie zmienia to faktu, że wizyta na takim festiwalu to bardzo interesujące doświadczenie i zdecydowanie je każdemu polecam. W wiosce spędziliśmy cały dzień, ale moglibysmy nawet i tydzień!





 

W pewnym momencie zauważyliśmy, że na głównym placu zaczynają się jakieś obrzędowe tańce, a ludzie zaczynają ustawiać się w kręgu. Oczywiście, chwilę później już i my tam byliśmy. Szamani, w rytm rytualnych śpiewów i dźwięków bębnów, dokonywali czegoś na kształt błogosławieństwa- każdy swojego, ale o podobnym kształcie: Indianin dotykał dłoni kolejnych osób swoimi dłońmi, piórami albo kawałkami drewna, a następnie strzepywał je w górę lub w dół. I możecie mi wierzyć lub nie, ale zanim szamani doszli do końca kręgu, czyste, bezchmurne niebo nad nami przykryło się gęstą, ciemną chmurą. Przypadek? Pewnie tak, ale zdecydowanie dodał dramaturgii :)

 

      Jedną z głównych atrakcji wioski jest również pokaz obezwładniania aligatorów. Zawsze mam obiekcje co do tego typu wydarzeń, bo ostatecznie nigdy nie wiadomo, na ile zwierzętom dzieje się krzywda, nawet jeśli wszystko wygląda bezpiecznie i nieforsująco. Nie zmienia to jednak faktu, że ów dziesięciominutowy pokaz "wrestlingu" połączony z licznymi ciekawostkami na temat anatomii i zachowań aligatorów, zbiera liczne ochy i achy. Dla chętnych przewidziana jest także dodatkowa atrakcja- możliwość trzymania na rękach małego aligatora albo zdjęcie z większym. 





I tak minął kolejny dzień spędzony we florydzkim słońcu, którym mam nadzieję udało mi się Was trochę rozgrzać w ten zimowy dzień. Wioskę Indian Miccosukee zdecydowanie polecam!



Zapraszam Was do śledzenia moich kont na portalach społecznościowych:
 facebooku (Pamiętnik Emigrantki) i Instagramie (Chicagowianka),
a na pewno będziecie na bieżąco z amerykańskimi opowieściami ;)

1/25/2016

Co może zaskoczyć Cię po przylocie do USA? (cz.2: 9-16)

Co może zaskoczyć Cię po przylocie do USA? (cz.2: 9-16)
     Równo rok temu na blogu pojawił się jeden z najchętniej przez Was czytanych i komentowanych postów: o tym, co może zaskoczyć po przylocie do USA. Pisałam wtedy między innymi o naliczaniu podatku dopiero przy kasie, chodzeniu w piżamie do sklepu i szerokich przestrzeniach w publicznych toaletach. Myślę, że czas najwyższy na kolejną część zestawienia. Poruszyłam moją pamięć i sięgnęłam do wspomnień z pierwszych tygodni w Ameryce, a także wzięłam pod uwagę niektóre Wasze sugestie spod poprzedniego posta. Więc, co jeszcze może zaskoczyć, kiedy zaczyna się życie za oceanem albo przynajmniej przyjeżdża się tu na wakacje?

9. Brak zeszytów w kratkę. 

college vs. wide ruled
Pamiętam doskonale, jak zaskoczona byłam tym faktem i szczerze mówiąc, wciąż nie mogę się do tego przyzwyczaić. Amerykanie umiłowali sobie zeszyty w linię i to ich używają w szkole na wszystkich przedmiotach (tak, na matematyce też), jak również jako domowych notatników. Co jednak równie ciekawe, linie mają różną szerokość, można więc zaopatrzyć się na przykład w "wide", "narrow" albo "college ruled paper".



10. Tabliczki przystankowe nie posiadają rozkładu jazdy autobusu. 

Nie mam pewności, czy ta uwaga odnosi się do całych Stanów (może ktoś jest w stanie to potwierdzić?), ale do Chicago na pewno. Sprowadza się to do tego, że idąc na przystanek autobusowy, nie możemy tam sprawdzić, o której przyjedzie autobus. Jedyna informacja tam zawarta to orientacyjny odstęp czasu, w jakim przyjeżdża autobus, a także kod przystanku i numer, na jaki można wysłać sms, by dowiedzieć się o której pojawi się najbliższy autobus. Osobom odwiedzającym Chicago polecam również korzystanie z aplikacji googlemaps, a także z aplikacji mobilnych- ja używam Ride Chicago, która jest dosyć dokładna i łatwa w obsłudze.

11. Nie znajdziesz niepasteryzowanego mleka.

Niestety, w USA zabroniona jest sprzedaż niepasteryzowanego mleka. Nie ma więc opcji, że pod jakimś sklepem spotkamy staruszka z bańką świeżego, pachnącego mleka, jak to jeszcze można zrobić w Polsce. Siłą rzeczy, na zsiadłe mleko z zaskwarzanymi ziemniakami też nie ma co liczyć ;)

12. Drive-thru w bankach.

O ile opcja drive-thru w McDonaldzie czy Starbucks raczej nikogo już od dawna nie dziwi, o tyle dla osób przylatujących z Polski drive-thru przy bankach to wciąż swego rodzaju egzotyka. Początkowo też śmiałam się z tego rozwiązania- bo przecież co to za problem ruszyć tyłek, wysiąść z auta i wejść do banku. Ale teraz... bardzo doceniam to rozwiązanie ;)

13. Cztery monety w obiegu, każda ma swoją nazwę.

Ok, tak naprawdę amerykańskich monet jest 6, ale w obiegu cztery, w dodatku każda ze swoją nazwą. I tak oto moneta 1-centowa to "penny", 5-centowa to "nickel", 10-centowa to "dime", a 25-centowa to "quarter", choć jeśli wylądujecie w polonijnym środowisku, to poznacie ją jako "kłodrę" :) Poza tymi powszechnie spotykanymi monetami, istnieją także moneta 50-centowa i 1-dolarowa, którą akurat czasem można spotkać. Co ciekawe, istnieje wiele rodzajów 25-centówek- reszka może bowiem pojawiać się jako reszka "uniwersalna", widok każdego ze stanów lub widok "okolicznościowy". Niektórzy nawet kolekcjonują "kłodry" z różnymi reszkami :) Na zdjęciu akurat "kłodra" luizjańska.

14. Powszechna jest płatność czekami.

Przykład spersonalizowanych czeków z Bank of America
Skoro już jesteśmy w temacie bankowości, to nie mogę nie wspomnieć o czekach, które są tutaj bardzo popularną metodą płatności. Zakładając konto w banku, najczęściej od razu dostajemy książeczkę czekową, a w wielu bankach możemy spersonalizować wygląd naszych czeków- albo wybierając ich tło i kolorystykę spośród dostępnych wzorów, albo dodając własne zdjęcie. Czekami można płacić w większości sklepów, co jednak nie jest preferowaną metodą płatności z bardzo pragmatycznego powodu- wypisanie czeka trwa dłużej, niż dokonanie płatności gotówką lub kartą debetową czy kredytową. Czeki to również wciąż jedna z najpopularniejszych metoda wręczania wypłat dla pracowników. Co zaskoczyło mnie na początku niemal tak samo jak fakt występowania czeków, to bardzo ograniczona w porównaniu do Polski popularność dokonywania przelewów internetowych.


15. Bezpłatne toalety publiczne- zawsze.

Niby nie jest to wielka rzecz, ale zdecydowanie zauważalna. Szczególnie jak spojrzeć, ile wstęp do toalet publicznych potrafi czasem kosztować w Polsce... Poza tym, toalety publiczne w USA są zazwyczaj w bardzo dobrym stanie- doyć nowoczesne, czyste i zadbane. Tylko te niesczęsne szczeliny, o których pisałam w ostatnim poście ;)

16. Nie ma kiosków.

Tak pospolity widok, do którego przywykliśmy w Polsce, czyli kioski ruchu, w Ameryce właściwie nie występuje. Przez cały mój pobyt w USA widziałam jedynie 2 (!) twory przypominające nasze kioski. Amerykanie prasę kupują na stoiskach prasowych w supermarketach, bilety autobusowe u kierowcy, na stacjach metra albo przez internet, a wszystkie inne artykuły "pierwszej potrzeby", które w Polsce dostępne są w kioskach, jak choćby podstawowe kosmetyki czy środki czystości, Amerykanie kupują w zwykłych sklepach zazwyczaj w ilościach hurtowych, bo tak taniej. Więc potrzeby kiosków albo nie ma, albo nikt nigdy nie wpadł, że jednak mogą się przydać. Podobny problem jest z warzywniakami czy innymi małymi osiedlowymi sklepikami- po prostu ich brak, nad czym wciąż bardzo ubolewam.





I to tyle na dzisiaj. Mam nadzieję, że post przypadł Wam do gustu, bo już szykuję trzecią część, którą może uda mi się opublikować szybciej niż za rok :)

A co Was najbardziej zaskoczyło po przylocie do USA albo do innych krajów?


Spodobał Ci się post? Tutaj znajdziesz pozostałe części:

1/19/2016

Floryda: Saint-Petersburski Salvador Dali

Floryda: Saint-Petersburski Salvador Dali
     Jak pisałam w poprzednim poście, ostatni wyjazd na Florydę miał na celu głównie wypoczynek. Nie oznacza to jednak, że poza plażami odpuściliśmy zwiedzanie. I tak oto, jeden dzień postanowiliśmy spędzić w nie tak odległym od Cape Coral St. Petersburgu.

most w drodze do St. Petersburga

     Główny powód naszego wyjazdu do St. Petersburga to miejsce, które było na mojej liście już przy okazji wcześniejszego pobytu na Florydzie, ale zabrakło na nie czasu- muzeum Salvadora Dalego. Miłośniczką twórczości Dalego jestem odkąd tylko zaczęłam się interesować sztuką, więc było jasne, że owe muzeum prędzej czy później odwiedzę :) I... szczerze muszę przyznać, że o ile zbiór prac artysty jest całkiem pokaźny i zdecydowanie jest co podziwiać, o tyle moje wspomnienia z tej wizyty nie do końca są w pełni pozytywne. 


Po pierwsze, jak na tych gabarytów muzeum bilety nie należą do najtańszych- za wstęp trzeba zapłacić $24. Dla porównania, to właściwie tyle, co za wstęp do o wieeele większego chicagowskiego Art Institute. Ale ok- szanuję, że Dali, że miejscowość turystyczna, że muszą zarobić. Jakby nie było, nie cena była głównym problemem tego dnia i szczerze mówiąc gdyby nie późniejsze zdarzenia, pewnie nawet nie uznałabym tego za wielki problem. Główną wadą owego muzeum jest bowiem ich polityka odnosząca się do kwestii związanych z ochroną i robieniem zdjęć. Otóż, na tej niewielkiej powierzchni, jaką zajmuje muzeum, jest aż nadmiar ochroniarzy, śledzących gości dosłownie co krok, jakby co najmniej ktoś miał zamiar wynieść obrazy w torebce. Po drugie, mogliby się zdecydować i jasno określić jakie mają zastrzeżenia co do filmowania i robienia zdjęć oraz dozwolonego sprzętu, a także nauczyć ochroniarzy nieco kultury. Na przykład, Daniel postanowił nagrać kilka fragmentów z muzeum na gopro, aby użyć ich później w filmiku z wakacji. Podczas nagrywania, kamerkę miał zamontowaną na specjalnym, niewielkim mocowaniu, które także służy do stabilizacji obrazu. Uprzedzam, że nie był to żaden selfie-stick ani żadne wielkie mocowanie. Jak się jednak okazało, jeden z ochroniarzy uznał, że nie jest to sprzęt dozwolony w muzeum (nie gopro, ale mocowanie) i zamiast po prostu zwrócić uwagę, postanowił swoją łapą złapać za mocowanie. Mało tego, nie mogliśmy kamery z mocowaniem schować do mojej torebki, tylko musieliśmy zanieść ją do auta! A do tego wszystkiego, jak się okazało niestety dopiero później, od uchwytu ochroniarza mocowanie zostało uszkodzone. Tak więc, jeśli zamierzacie odwiedzić muzeum Dalego w St. Petersburgu- pilnujcie swojego sprzętu. Ok, żale wylane, czas na przyjemniejsze sprawy, bo mimo wszystko muzeum warte jest odwiedzenia ;)

     Pierwsza rzecz, która przykuła moją uwagę to niewielki ogród przynależący do pięknie położonego muzeum. Ogórd utrzymany jest w "dalowskim" stylu i można się tam poczuć nieco jak w świecie Alicji w Krainie Czarów.

widok z muzealnego holu
     Samo muzeum prezentuje bardzo ciekawe zbiory- ponad 100 eksponatów obejmujących między innymi obrazy olejne, szkice i fotografie ze wszystkich okresów twórczości artysty. Na pewno jest co oglądać i osoba zainteresowana tematem mogłaby tam spędzić grube godziny. Tak przy okazji, wiedzieliście, że powstaje film "Dali & I: The Surreal Story" z Alem Pacino w roli głównej? Już nie mogę się doczekać premiery!

"Geopoliticus child watching the birth of a new man"

"The discovery of America by Christopher Columbus"

"Skull with its lyric appendageleaning on a night table which should have the exact temperature of a cardinal bird's nest" -Dali miał fantazję nie tylko do malowania, ale także do wymyslania tytułów ;)

"The Ecumenical Council" z autoportretem Dalego i jego wieczną muzą- Galą

Załapaliśmy się także na wystawę czasową przedstawiającą fotografie Dalego i Gali wykonane przez ich bliskiego przyjaciela- Roberta Descharnesa. Moim zdaniem to bardzo ciekawa ekspozycja, kto będzie miał okazję odwiedzić muzeum do wiosny- zdecydowanie polecam.


     Wszelkie atrakcje w USA zaprojektowane są tak, aby jeszcze przed wyjściem wkroczyć do sklepu z gadżetami tematycznymi. Sklepik w muzeum Dalego to zdecydowanie jedno z ciekawszych tego typu miejsc, jakie odwiedziłam!

Nie mogło zabraknąć płonących żyraf, wąsów i charakterystycznych zegarów... w nowej odsłonie ;)

     Po wyjściu z muzeum wyruszyliśmy na krótki spacer po St. Petersburgu. Muszę przyznać, że to bardzo urocze miasteczko i z chęcią wróciłabym tam jeszcze raz, na dłużej. Momentami, choć nie potrafię powiedzieć dlaczego konkretnie, czułam się tam jak w Nowym Orleanie :)











A już na sam koniec udaliśmy się na miłe blogowe spotkanie z Magdą z bloga SzafaSikory i jej mężem. Popołudnie spędziliśmy w restauracji 400 Beach Seafood & Tap House, którą szczerze polecam ;)

drink z parasolką ;), seviche z owoców morza i ostrygi na 3 sposoby




A tymczasem zapraszam Was do śledzenia moich kont na portalach społecznościowych:
 facebooku (Pamiętnik Emigrantki) i Instagramie (Chicagowianka),
a na pewno będziecie na bieżąco z amerykańskimi opowieściami ;)


1/14/2016

Floryda: zimowe wakacje w Cape Coral

Floryda: zimowe wakacje w Cape Coral
     Jak zapewne część z Was już wie, zimowe wakacje spędziłam w tym roku na Florydzie. Nie była to moja pierwsza wizyta na tym przepięknym półwyspie, ale zdecydowanie inna od pozostałych- o ile za każdym wcześniejszym razem podróżowaliśmy jedynie we dwójkę i z nastawieniem na zwiedzenie i odwiedzenie jak największej liczby interesujących nas miejsc, o tyle tym razem wybraliśmy się na wakacje w większym gronie przyjaciół, z nastawieniem głównie na relaks i wypoczynek. Nie oznacza to jednak, że całkowicie zrezygnowaliśmy ze zwiedzania! O ciekawych miejscach postanowiłam jednak napisać w kilku kolejnych, krótszych postach, a dziś zapraszam Was na krótką fotoopowieść o tym, jak wyglądała ta bardziej leniwa część naszego świąteczno-noworocznego wyjazdu ;)

     Jako że jechaliśmy w większym gronie, najsensowniejszym rozwiązaniem było wynajęcie domku. Taka opcja, poza walorami finansowymi, ma zawsze wiele innych plusów, jak choćby taki oto basen i jacuzzi:

    Cudownie było wstać rano i spotkać tam... jaszczurkę :) Na zdjęciu może wydawać się dużo większa niż była w rzeczywistości, więc dla porównania z kawałkiem truskawki:


Ale oczywiście nasz czas wolny od zwiedzania nie ograniczał się do siedzenia na ogrodzie. Z wielkim zamiłowaniem przesiadywaliśmy również... na plażach :) Tak się szczęśliwie złożyło, że udało nam się zawitać aż na 4 z pobliskich plaż: w samym Cape Coral, w Fort Myers, na Marco Island oraz na Sanibel Island. Oto kilka migawek:

* Najbliżej od nas położoną była plaża przy Jacht Clubie w Cape Coral. Plaża niewielka, choć całkiem przyjemna. A jeśli tam będziecie, to polecam ich plażową knajpę- jedzenie jest pyszne (na zdjęciu rybne taco- z bardzo popularną rybą grouper), drinki wysmienite, a widoki niesamowice relaksujące!






* Nieco dalej położoną jest plaża w Fort Myers. Plaża całkiem ładna, ale jeśli będziecie się tam kierowali z Cape Coral, przygotujcie się po drodze na ogromne korki! Na plaży w Fort Myers byliśmy dwa razy: raz żeby popływać na skuterach wodnych, drugi raz na typowy plażing. 
    Przejażdżka na skuterach wodnych była pierwszym tego typu doświadczeniem w moim życiu. I powiem szczerze, że nic specjalnego. Pierwsze minuty super ekscytacja, potem już trochę nudno. Ale i tak będę długo wspominała to doświadczenie. Po pierwsze dlatego, że dokonaliśmy rzeczy ponoć niemożliwej: przewróciliśmy jet ski. I wcale nie ze względu na prędkość! Ot, takie niefortunne zakręcanie połączone z podmyciem przez falę ;) Na szczęście sytuacja szybko została opanowana, rozbujaliśmy skuter i chwilę później znów szusowaliśmy przez fale. Drugi powód, dlaczego będę wspominać to popołudnie, jest dużo przyjemniejszy. Otóż kiedy dopływaliśmy już do brzegu, by oddać skuter, mieliśmy okazję oglądać grupę delfinów, która akurat przypłynęła raptem kilkanaście metrów od plaży! Niesamowite doświadczenie, nie przypuszczałam, że takie rzeczy dzieją się naprawdę! 


* Kolejną plażą, na którą zawitaliśmy, jest plaża na Marco Island. Również bardzo przyjemne miejsce, choć jeśli ktoś preferuje ciszę i naturę, to raczej nie będzie zadowolony, gdyż plaża otoczona jest ogromnymi, niekiedy luksusowymi, hotelami. Plus tego miejsca jest natomiast taki, że przy odrobinie szczęścia można tam znaleźć całkiem ładne muszle, ale o zbieraniu muszli za chwilę ;) My dodatkowo i niespodziewanie trafiliśmy na dość przyjemne wydarzenie: ślub na plaży. Muszę jednak przyznać, że o ile takie wydarzenie zawsze było w sferze moich marzeń, o tyle to tutaj było jakieś takie... mało imponujące ;)


Ach te wielkie, przerażające fale ;)

Na Marco Island dotarliśmy dopiero późnym popołudniem, bo było to raczej zwieńczenie dnia niż główny cel, więc zostaliśmy do zachodu słońca. Wschód na plaży też podziwialiśmy, o czym za moment :)


* Ostatnia z odwiedzonych przez nas plaż to Turner Beach na wyspie Sanibel. O Sanibel słyszałam już dawno temu, że słynie z pięknych muszli, ale jakoś nigdy wcześniej nie starczało czasu, żeby się tam wybrać. Tym razem byliśmy jednak tak blisko, że nie wybaczyłabym sobie, gdybym sama nie sprawdziła tego miejsca. Wstaliśmy więc ok. 4.30 rano i jeszcze w ciemności wyruszyliśmy w drogę na wsypę. I w tym miejscu muszę pochwalić moją wyjazdową ekipę, że aż 7 osób zdecydowało się zarwać noc i ruszyć na poszukiwanie muszli :)
    Na miejsce dotarliśmy jeszcze przed wschodem słońca i z latarkami w rękach ruszyliśmy na poszukiwania. Poza zbieraniem muszli, całkiem ciekawym doświadczeniem było obserwowanie porannych rytuałów natury: jak małe kraby biegały po plaży i zakopywały się w piasku, ptaki biegały brzegiem w poszukiwaniu wodnych smakołyków, a ryby skakały wysoko ponad taflę wody... Ale do rzeczy! Muszle okazały się być faktycznie liczne i bardzo ładne, a zbiory bardzo obfite. Przywiozłam do Chicago całe wiadro i... mam teraz problem! Czy ktoś z Was ma może sprawdzone metody na pozbycie się rybnego zapachu z muszli? Płukałam, myłam, teraz aktualnie mrożę je na zewnątrz... słyszałam o opcji gotowania i moczenia w chlorze, ale czy to nie zniszczy muszli? Będę wdzięczna za wszelkie rady!







     W samym Cape Coral postanowiliśmy też skorzystać z miejscowych "atrakcji dla dorosłych". I tak oto zawitaliśmy do lokalnego browaru (Cape Coral Brewing Company) i destylarni rumu (Wicked Dolphin).

     Wizyta w browarni obfitowała w nieoczekiwane atrakcje. Okazało się bowiem, że jest to niesamowicie klimatyczne miejsce, zaopatrzone w mnóstwo gier i książek. Poza degustacją miejscowych wyrobów, spędziliśmy więc trochę czasu grając w Jengę i Line Up 4 ;)




Z browarni udaliśmy się do destylarni rumu, gdzie czekała nas godzinna wycieczka i opowieść o kolejnych etapach powstawania tego pirackiego trunku oraz różnych ciekawostkach z nim związanych, zwieńczona małą degustacją kilku rodzajów rumu oferowanych przez destylarnię Wicked Dolphin. Zdecydowanie polecam zarówno wycieczkę, jak i sam rum! Jeśli jesteście miłośnikami rumu, to zdecydowanie polecam przepis na pysznego i orzeźwiającego drinka, jakim zostaliśmy poczęstowani podczas zwiedzania destylarni (osoby poniżej 18 roku życia zakrywają teraz oczy). Przepis jest niesamowicie prosty: jedna część soku ananasowego, 3 części soku żurawinowego oraz rum czysty i rum kokosowy w proporcjach zależnych od upodobań. Pycha!






I to tyle na dzisiaj. Zapraszam Was na kolejne posty z Florydy, w których pokażę Wam między innymi wrestling z aligatorami i powiem, w jakim języku najlepiej dogadać się z Indianami. 


A w międzyczasie zapraszam Was do śledzenia moich kont na portalach społecznościowych:
 facebooku (Pamiętnik Emigrantki) i Instagramie (Chicagowianka),
a na pewno będziecie na bieżąco z amerykańskimi opowieściami ;)





Copyright © 2016 Pamiętnik Emigrantki , Blogger