W miniony weekend wybraliśmy się do oddalonego o ok. 5 godzin jazdy o
Chicago uroczego miasteczka St. Louis. Głównym celem naszej podróży była
rocznica ślubu Ani i Scotta, z której to okazji zorganizowali oni
poniedziałkowy brunch właśnie w St. Louis, mieście rodzinnym Scotta.
Postanowiliśmy tę uroczystość połączyć z kilkoma dniami odpoczynku i
zwiedzania. O ile z odpoczynku nic nie wyszło, o tyle zwiedzanie i poznawanie
miasta można z czystym sumieniem zaliczyć do udanych :) W dzisiejszym poście po krótce opiszę
nasz weekend, natomiast spodziewam się jeszcze 4 oddzielnych postów o
poszczególnych atrakcjach w St. Louis, które postanowiliśmy zobaczyć i które
śmiało możemy polecić.
W drogę wyruszyliśmy w sobotę bardzo wczesnym rankiem, by jak najszybciej
dojechać na miejsce i mieć jeszcze czas na zwiedzanie. Po przyjeździe i
uroczym, nota bene naszym pierwszym, lunchu w amerykańskiej rodzinie,
wyruszyliśmy do Muzeum Sztuki. Było to
najlepsze rozwiązanie na tak gorące popołudnie – gdy termometr wskazuje 105 st.
F (40,5 st. C), jedyne o czym się marzy to klimatyzowane pomieszczenie… Poza tym jak dla mnie- miłośniczki historii
sztuki, każde tego typu muzeum to nie lada gratka. Po kilkugodzinnym
podziwianiu zbiorów i krótkim spacerze po przymuzealnym parku, udaliśmy się na
legendarną w mieście pizzę do Dewey’s Pizza. Spróbowaliśmy kilku rodzajów, ale
jak się okazało spokojnie można zaufać smakowi Ani, ponieważ jak dla mnie
najlepsza była polecona przez nią Green Lantern (pierwsza na zdjęciu)- z kozim
serem i pesto.
Najedzeni, mogliśmy udać się w kolejne miejsce, tym razem polecone przez
Scotta- City Museum. Pomimo nazwy, z muzeum jak dla mnie to miejsce nie ma nic
wspólnego… Jest to raczej gigantyczny plac zabaw zarówno dla dzieci, jak i dla
dorosłych! (Jak się zapewne domyślacie, zasługuje na oddzielny post :) )
Grubo po północy, zmęczeni, ale i usatysfakcjonowani, wróciliśmy do domu.
Niedzielę rozpoczęliśmy od śniadania w mojej ulubionej śniadaniówce, której
niestety na próżno szukać w okolicach Chicago, więc korzystamy z niej za każdym
razem, gdy tylko znajdziemy ją „na trasie”. Mowa oczywiście o Waffle House :) Dlaczego tak bardzo lubię tę sieciówkę?
Ponieważ można w niej zjeść typowe amerykańskie śniadanie- wprawdzie kaloryczne,
ale i bardzo treściwe; ja na przykład pochłonęłam wczoraj jajecznicę,
tosty, bekon, hash brown (coś a’la placek ziemniaczany) i gofra z syropem
klonowym. Takie śniadanie spokojnie starcza do późnego obiadu albo nawet
jeszcze dłużej!
Prosto z Waffle House udaliśmy się w miejsce, na którego zwiedzeniu
zależało mi najbardziej- Cahokia Mounds. Jest to indiański skansen położony w
miejscu, gdzie jeszcze do ok. XII wieku bujnie prosperowała największa osada
indiańska w Ameryce Północnej- w czasach świetności licząca ok. 10-20 tys.
mieszkańców! Okolica naprawdę robi wrażenie, szczególnie na takich
archeomaniakach jak ja :D
Popołudnie spędziliśmy natomiast zwiedzając symbol miasta- Gateway Arch,
czyli łuk symbolicznie dzielący wschód od dzikiego niegdyś zachodu. Dzień
zakończyliśmy w kolejnym legendarnym miejscu, czyli lodziarni Ted Drewes FrozenCustard, położonej tuż przy jeszcze bardziej legendarnej Route 66, czyli drodze
łączącej Chicago z Santa Monica (Kalifornia). Na lody próbowaliśmy udać się już
poprzedniego wieczora, ale przeraziły nas kolejki… no cóż, przy drugim
podejściu wcale nie było lepiej! Jeszcze nigdy nie widziałam, aby po loda z
budki z kilkunastoma kasami czekać w kolejce 20-30 minut! Ale skoro polecono
nam to miejsce, a w dodatku czeka tu taki tłum, to chyba wszyscy nie mogą się
mylić? Stanęliśmy więc grzecznie w kolejce, odczekaliśmy swoje… i było warto!
widzicie te kolejki? |
chyba każdy znajdzie smak dla siebie :) |
Poniedziałek był dla nas dniem względnego relaksu. Udaliśmy się na ślubno- rocznicowy brunch Ani i Scotta, a potem ruszyliśmy w drogę powrotną do Chicago. Przyjęcie było bardzo udane- wszyscy bardzo sympatyczni i wyrozumiali w stosunku do naszego kulejącego angielskiego :)
Flagi 3 państw bliskch sercu Młodej Pary oraz pamiątki z wesela |
Amerykanie nie przestaną mnie zaskakiwać... Bloody Mary z bekonem? Czemu nie! |
Także droga powrotna nie obyła się bez niespodzianek, na szczęście miłych. Zobaczcie, co znaleźliśmy na jednej ze stacji benzynowych!
Lody kręcone pyszne jak w Polsce! :) |
A na koniec jeszcze jedno zdjęcie, które spokojnie można by zaliczyć do
amerykańskich akcentów. Ok, przejścia dla pieszych w USA różnią się nieco od
tych w Polsce, ale jeszcze nigdy nie spotkałam się z instrukcją obsługi
świateł! Aż do wizyty w St. Louis oczywiście. Gdyby więc ktoś z Was wybierał
się do USA- spójrzcie, jakie światła dla pieszych tu obowiązują :)
_________________________________________________________
Donna, Doug, Trevor: I hope you are reading this post (and you gonna read the next ones) and you are enjoying it. We would like to say a BIG thank you for your kindness and heart that you've given us in St Louis. It was a great pleasure for us to meet you! See you in Chicago :)
A ja jak zjem śniadanie rano, nawet treściwe i ciężkie, to po godzinie lub dwoch jestem znow potwornie glodna. Z kolei jak nie zjem sniadania to jakos funkcjonuje nawet od 8-12 bez zarcia. Ktos wie co mi dolega? :D Czy jestem po prostu pipierniczona? ;)
OdpowiedzUsuńWiesz co, gdzie s jednym z tutejszych programow widzialam takie doswiadczenie - kobieta na codzien odzywiajaca sie zdrowo zamienila sie nawykami zywieniowymi z dosc otyla Amerykanka. Ta Amerykanka z kolei musiala jesc tylko zdrowe jedzenie. Otoz kobitka, ktora do tej pory jadla zdrowe jedzenie, po tygodniu miala dosyc. Mowila ze im wiecej tego je, tym coraz czesciej jest glodna, doszly bole glowy, ktorych nigdy w zyciu nie miala, doszlo burczenie w brzuchu, wzdecia, zaparcia. Podobno najgorszy byl dla niej chleb, po ktorego zjedzeniu po 15 minutach miala napady glodu. Moze to jest to ? Wiem z Twojego bloga ze starasz sie zdrowo odzywiac, ale moze wlasnie jak zjesz typowe amerykanskie, ciezkie sniadanie to Twoj organizm reaguje tak samo ?
UsuńA ten ostatni akcent amerykanski to widze codziennie na ulicy i jakos nie przyszlo mi do glowy, ze to jest jedna z roznic pomiedzy USA a Polska :D Chyba przyzwyczajenie zrobilo swoje i mniej zaczynam widziec :(
OdpowiedzUsuńTo samo chcialam napisac :) W NC takie "instrukcje" sa w sumie chyba na kazdym slupie z przyciskiem zmiany swiatel.
UsuńŚwietne sprawozdanie z wycieczki. Czekam ma te kolejne posty:)
OdpowiedzUsuńDla Francuza takie treściwe śniadanie jest nie do pomyślenia, a ja tam i tak wcinam nieraz właśnie jajecznicę, albo kanapkę z pasztetem. Mój luby przy pierwszej wizycie w Polsce bardzo się zdziwił, że w przydrożnym barze na śniadanie był bigos lub kanapki z tuńczykiem i wędlinami:D Uwielbiam takie różnice kulturowe:) OMG, światła z timerem:) Już widzę starszą babcię z laseczką, jak pędzi zanim się czas skończy. Kierowcy już noga na gazie i kurz leci spod opon, a silniki groźnie buczą:D
Buziaki!:)
Instrukcja obsługi przejścia :-) :-) hahaha, poprawiło mi to humor i to nieźle. W życiu bym się nie spodziewał takiej niespodzianki nawet za granicą.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o menu faktycznie jest w czym wybierać więc nawet najbardziej kapryśny klient znajdzie coś dla siebie :)
Pozdrawiam Paweł Zieliński
http://twojwybortwojaprzyszlosc.blogspot.com/
Gdy przyleciałam do USA lądowałam w Chicago, a potem mąż (wspaniałomyślnie po mnie przyjechał ;) leciałam z psem i nie chciałam z jednego samolotu ciągnąć ją do kolejnego) zabrał mnie do naszego tymczasowego domu w Oklahomie. Przejeżdżaliśmy właśnie przez St Louis i biedak starał się mnie dobudzić, ale po ponad 30 godzinach bez snu dłuższego niż 10 minut nawet nie słyszałam/czułam jego starań ;) Koniecznie musimy tam wrócić, bo widzę, że miasto naprawdę ładne (i tak różne od naszego "Dzikiego Zachodu" ;)). Może uda się to w styczniu - staram się przekonać męża do służbowego wyjazdu do Chicago ;)
OdpowiedzUsuńWitoldynko, koniecznie odezwij się, jak będziesz zmierzać do Chicago!:)
Usuńlody przy ROute 66!!!! Powiem nieładnie....posikałąm się z zazdrości..:-D
OdpowiedzUsuńA jakie były smaczne... amerykańskie! :D
Usuń