8/22/2015

O krok od Azji, czyli spacerkiem po Chinatown

    Kiedy przyleciałam pierwszy raz do Chicago, wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę po Chicago organizowaną przez biuro RekTravel. Jednym z punktów zwiedzania była wizyta w chińskiej dzielnicy. Dostaliśmy tu bodajże godzinę czy dwie wolnego czasu, co miało wystarczyć na zwiedzanie we własnym zakresie i obiad. Zdecydowanie za krótko. Wtedy postanowiliśmy, że do chińskiej dzielnicy zdecydowanie jeszcze wrócimy, by na spokojnie się po niej przespacerować i zjeść coś smacznego. I tak, zajęło nam to 6 lat. Brawo my.

     W każdym razie, w zeszłym tygodniu, korzystając z pięknej, letniej pogody i wolnego dnia, wybraliśmy się do downtown, by przejść się trochę po Millenium Park, a popołudnie spędzić w Chinatown. Dziś więc zabieram Was na krótką wycieczkę po jednej z wielu, choć być może najbardziej znanej, chicagowskiej dzielnicy etnicznej.

      Chinatown znajduje się w południowej części Chicago, choć nie bardzo odległej- od downtown oddziela ją zaledwie kilka stacji czerwonej linii metra. Będąc w Millenium Park, można też przespacerować się do chińskiej dzielnicy- to zaledwie pół godziny spokojnego marszu nieskomplikowaną drogą. Chinatown to raptem kilka ulic, ale bardzo naszpikowanych chińską kulturą. Przekraczając progi tej dzielnicy można poczuć się jak przechodząc magiczny portal- w jednym momencie przenosimy się z Wietrznego Miasta do odległej Azji. I tylko te wszechobecne w krajobrazie drapacze chmur przypominają nam, gdzie tak naprawdę jesteśmy.


Nine-Dragon Wall





         Jednym z głównych elementów Chinatown jest fragment ulicy Wentworth, przy którym mieszczą się liczne sklepy i instytucje. Zaraz po przekroczeniu bramy powitalnej, naszym oczom ukazuje się perełka tutejszej architektury- Pui Tak Center.






     Dalszy odcinek ulicy Wentworth nie robi już takiego wrażenia, szczerze mówiąc jest nawet nieco rozczarowujący. Ulica jest brudna i zaniedbana, a sklepy wypełnione głównie chińską bazarową tandetą. Moim zdaniem warto zapuścić się w tę okolicę jedynie po to, by wejść do któregoś ze sklepów spożywczych. Nie, żeby były one jakieś imponujące- wręcz przeciwnie! Ale wejście do takiego sklepu to wkroczenie do zupełnie innej rzeczywistości- specyficzny "zapach" i "wystrój", produkty typu "nie-wiadomo-co-to-jest" i urocze panie Chinki, które nie znają słowa po angielsku, więc nawet nie poinformują, co też mają godnego uwagi na półkach. 



     Jednym z produktów, który przykuł najwięcej mojej uwagi, był żeń-szeń. Suszony żeń-szeń. Ogromne ilości suszonego żeń-szenia najróżniejszych odmian i w zawrotnych cenach. W tym sklepie akurat mają taniochę, w innych ceny sięgały nawet 500 dolarów za funt (ok.450g)!!!


    Ogólnie rozumiem wszystko- inna kultura, inna kuchnia, staram się nie wyciągać pochopnych wniosków na temat smaku i jakości jedzenia, dopóki nie będzie mi dane spróbować. Ale była jedna rzecz, która mnie naprawdę przeraziła- stoiska rybne. Jakiś taki... nieco mroczny widok jak dla mnie. Po pierwsze, wszystko wyglądało jak co najmniej z poprzedniej epoki. Po drugie, skąd oni mają te wszystkie "specjały"?!


    Jeśli chodzi o widok sklepów w chińskiej dzielnicy, to poza niesamowitym ściskiem, poupychanymi bez ładu towarami i wyglądem rodem z PRL-u, była jeszcze jedna rzecz, która przykuła moją uwagę. Otóż, sklepy przy Wentworth wyglądają niemalże identycznie- wszystkie są wąskie, po prawej stronie przy wejściu znajduje się lada, po lewej ewentualnie stoisko rybne. A na samym końcu stoi sobie biurko, przy którym zasiada właściciel, może manager (nie mam pewności, a zapytać przecież nie było jak) i spogląda sobie na klientów.

    Muszę jednak uczciwie przyznać, że są również sklepy, do których na pewno będę wracać. W których nie wiedziałam w którą stronę patrzeć i za produkty z której półki chwytać. W których złote słoje obklejone dziwnymi nazwami skrywały tak dobrze znaną zawartość. W których musiałam robić ogromną selekcję, żeby nie wydać majątku. Bo przecież taka harbaciara jak ja, nie może sobie odpuścić herbaciarni, prawda? :) Ostatecznie, na koniec dnia wróciłam do domu ze słoiczkiem suszonych bratków, torebkami z aromatycznymi, suszonymi różami i jaśminem, woreczkiem herbat rozkwitających i drugim woreczkiem herbat mi nieznanych, a także z pestkami dyni w pudrze zielonej herbaty :)


     Z Wentworth udaliśmy się na Chinatown Square, który mieści chińskie sklepiki, a jakże, ale również jest skupiskiem azjatyckich restauracji. Kiedy byliśmy tam pierwszy raz, na wspomnianej wcześniej wyciecze, siedliśmy w jednej z tych restauracji i dokładnie pamiętam co zamówiliśmy: orange chicken (przepyszny!). Głównie dlatego, że inne potrawy za wiele nam nie mówiły (nie było nawet sajgonek!), pomimo że każda pozycja w bardzo bogatym menu, opisana po chińsku, opatrzona była także zdjęciem. Wtedy, w 2009, była to nie tylko nasza pierwsza wizyta w Chinatown, ale także debiut jedzenia pałeczkami. Nie zapomnę, jak kelnerka, miła Chinka niemówiąca prawie po angielsku, udzieliła nam szybkiej lekcji używania pałeczek, po czym po krótkiej obserwacji przyniosła sztućce :) Tym razem, jedzenie pałeczkami nie było aż tak trudne, a menu mówiło nam już nieco więcej, choć dalej niektóre pozycje były zaskakujące. Co mnie jednak najbardziej ucieszyło- na powitanie dostaliśmy dzbanek pysznej, czarnej herbaty :)





21 komentarzy:

  1. Bylismy Chicago dwa lata temu i odwiedzilismy dzielnice Chinatown i to prawda ladnie tam jest, ale brud na ulicach i zapachy odstraszaja.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja bardzo lubie. Zapach to wragment doswiadczenia. Nowojorskie Chinatown to obowiązkowy punkt moich wycieczek. Jest fajnie bo jest położone tuz obok Little Italy i niesamowite jak zapach się zmienia przechodząc z ulicy na ulice.

    OdpowiedzUsuń
  3. Takie dzielnice są super. Dzięki nim można jednak trochę poznać daną kulturę czy mentalność. Oprócz tego oczywiście możemy spróbować czy to kuchni czy innych produktów. Mnie także udało się spacerować taką dzielnicą, ale w Toronto, zdecydowanie krócej, niestety :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Byłam w Chicago, ale niestety nie odwiedziłam tej dzielnicy, a szkoda :(. Mam jednak nadzieję, że jeszcze tam wrócę ;).

    OdpowiedzUsuń
  5. Haha, w każdej knajpie są sajgonki, tylko że nazywają się egg rolls. Zawsze śmieszy mnie jak ciemnota przyjeżdża z ciemnogrodu i przeżywa (jak mrówka okres) takie rzeczy jak na przykład jedzenie pałeczkami. Opowiadał mi przewodnik, że w niektórych hotelach muszą tłumaczyć czym jest bidet, bo przychodzili z reklamacją, że postawili klocka i nie chce się spłukać.

    OdpowiedzUsuń
  6. Po NY Chicago będzie moim następnym celem i na pewno odwiedzę Chinatown, dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Czyli Chiny w pigułce;) Tak to jest, że jak się ma bliżej to zawsze jakoś jest dalej.
    Ja nie umiem jeść pałeczki, za nic mi nie wychodzi:(
    Z dużą przyjemnością przeczytałam Twój post:) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja póki co nauczyłam się jeść sushi, wszelkie makarony dalej mi nie idą pałeczkami :P

      Usuń
  8. Wszystko nam pokazałaś :P pozdrawiam :)

    www.paulaintheusa.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  9. oo już dodaje do swojej listy to miejsc!! ;-) Czekam na więcej miejsc warte odwiedzenia w Chicago ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Paula, lista miejsc zdecydowanie jest bardzo długa! :) O niektórych już pisałam, o innych z pewnością z czasem będę pisać :)

      Usuń
  10. Mnóstwo razy słyszałem o takich miejscach, zwłaszcza w filmach, które mamy możliwość spotkać w Tv ;)

    Pozdrawiam mega pozytywnie

    OdpowiedzUsuń
  11. Co jak co ale ryż z sosem curry i kurczakiem tak czy siak oni robią najlepszy ! :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Osobiscie wygladem i zapachem chinskich dzielnic jestem zniesmaczona.
    Kuchnia, na oleju kokosowym mnie przeraza.
    W Naples, FL mam znajomych Wietnamczykow- prowadza wlasnie sklep, przemili ludzie. Czasem polecaja mi dziwne herbaty. Mniej lub wiecej smakowite. I pijamy sake. Paskudztwo. Ale mili, to nie odmawiam.

    Nie ukrywam, ze ich Nowy Rok mi sie podoba, bo uwielbiam smoki:):)

    Pozdrawiam. I nowojorskiej chinatown nie polecam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja już od nie wiem ilu lat wybieram się na obchody chińskiego nowego roku i wciąż jakoś mi nie podrodze :P Ale może w najbliższym roku w końcu się uda :)

      Usuń
  13. Osobiscie wygladem i zapachem chinskich dzielnic jestem zniesmaczona.
    Kuchnia, na oleju kokosowym mnie przeraza.
    W Naples, FL mam znajomych Wietnamczykow- prowadza wlasnie sklep, przemili ludzie. Czasem polecaja mi dziwne herbaty. Mniej lub wiecej smakowite. I pijamy sake. Paskudztwo. Ale mili, to nie odmawiam.

    Nie ukrywam, ze ich Nowy Rok mi sie podoba, bo uwielbiam smoki:):)

    Pozdrawiam. I nowojorskiej chinatown nie polecam :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Ja do Chinatown poszłabym tylko dla jednej rzeczy - Kpopmarketu, gdyż jestem wielką fanką tej muzyki i to zawsze dobrze kupić sobie coś nowego. pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że nawet widziałam taki market i pomyślałam o Tobie? Kiedyś zajrzałam na Twojego bloga i jakoś tak utkwił mi w pamięci ;)

      Usuń
  15. Na ostatnim zdjeciu zamiescilas posilek jaki chyba jadlas, dobry byl?
    Mozesz podac nazwe restauracji lub link.
    Nigdy nie bylem w Chinatown ale widzialem Hong Kong i jestem pod niesamowitym wrazeniem. Chiny wracaja na miejsce jakie opuscili za sprawa najezdzcow z Europy dwa wieki temu, czyli najwiekszej potegi w dziejach ludzkosci kiedykolwiek. Zyjemy w pasjonujacych czasach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dobre, choć pewnie nie dla każdego :) restauracja w której byliśmy to ken kee www.kenkee.com . Menu bardzo bogate, ceny przystępne, zdecydowanie polecam :)

      Usuń
  16. Chciałam sprostować. Te korzenie o niebotycznych cenach to gatunki żeń-szenia (ginseng), nie imbiru (ginger). Angielski nazwy są podobne, więc łatwo pomylić. Mnie również zaintrygowały ceny - bardziej eleganckich chińskich sklepach widziałam nawet funt za tysiąc dolarów (z karteczką "no photos" - of ginseng of course :)) Chodziliśmy od sklepu do sklepu wypytując, co to jest, dlaczego takie drogie, jak to się je, na co to jest dobre. Rezultaty były komiczne. Tak jak pisałaś, większość pań sprzedawczyń nie mówi słowa po angielsku. Jak już mówią, to trudno je zrozumieć. Najwięcej informacji, jakie udało nam się wyciągnąć: jak to się je: "For soups", na co to jest dobre: "for body and mind". Chińska kuchnia to kwestia gustu. Też mnie przerażają te ryby i kaczki z ukręconymi głowami. Kocham za to ich owocowe smoothies! Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Pamiętnik Emigrantki , Blogger