Jako że dziś znów zaznaliśmy pięknej, w końcu zimowej, pogody, postanowiliśmy wybrać się do parku. Parki na przedmieściach Chicago są dosyć specyficzne- mogłabym je przyrównać do "ucywilizowanych" lasów. Są bardzo duże, na pewno większe od tego, co w Polsce zwykliśmy uznawać za parki. Poprzecinane są asfaltowymi dróżkami i małymi parkingami. Mieszkają w nich całe stada saren, na tyle przyzwyczajonych do człowieka, że podchodzą bardzo blisko, szczególnie wtedy, gdy zwęszą jedzenie- dziś także trafiliśmy na małe stadko. Gdzieniegdzie poustawiane są małe stoliki i ławki, gdzieniegdzie stoły na kilkanaście osób- zimą nie ma z tego pożytku, ale latem praktycznie wszystkie miejsca są zajęte- Amerykanie zdecydowanie uwielbiają organizować pikniki! I to nie tylko takie rodzinne, ale także takie na kilkanaście-kilkadziesiąt osób, np. pikniki klubowe.
Dziś, jako że wybraliśmy się na spacer z dwuletnią córką szwagierki, naszym głównym celem była górka do zjeżdżania na sankach. Ech... co to były za cudowne czasy, kiedy w dzieciństwie jeździło się na sankach nie na przygotowanych przez nudnych dorosłych górkach, ale samemu wynajdywało się ciekawe miejsca, a im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej! :) Ile razy wyjechało się na ulicę albo wjechało w płot! Tutejsze dzieci nie mają szczęścia tego zaznać- wszystko jest pięknie zorganizowane, żeby było bezpiecznie. I nie ma miejsca na dziecięcą fantazję...
Bałwana wprawdzie nie ulepiliśmy, bo śnieg był zbyt sypki, ale bitwy na śnieżki nie potrafiliśmy sobie odpuścić! :)
Zorganizowane zjeżdżanie na sankach ... faktycznie nie brzmi zbyt fantazyjnie :)
OdpowiedzUsuńAleż ja Ci zazdroszczę tej - nawet zorganizowanej, ale jednak - zabawy na śniegu!
OdpowiedzUsuńNiby taki biały, zimny puszek, a ile radości:)
OdpowiedzUsuń